W gościach u cioteczki Arequipy
Nasz krótki, acz intensywny niczym ból głowy po wieczorze ze szwagrem, pobyt w Boliwii był trochę jak wizyta u starego, zrzędliwego wuja, który na twój widok mamrocze pod nosem coś o rozwydrzonych bachorach i gównażerii. Skoro już u niego jesteś, to ok, jakoś cię tam ugości, w końcu rodzina, ale nie licz na nic więcej niż przeterminowane krakersy i herbatę Minutkę z Carrefoure’a. Tymczasem po drugiej stronie ulicy z otwartymi rękoma czeka kochana ciotka, u której zawsze możesz liczyć na dobre słowo, zbożową Inkę z domowym ciastem i ciekawą opowieść o pani Grażynie, której w zeszłym tygodniu ocieliła się krowa. Wiadomo, że u ciotki fajniej.
Rodziny się nie wybiera, odwiedzane miejsca już bardziej. Zdecydowaliśmy więc, że po boliwijskiej dwunastnicy wracamy do przytulnego i do pewnego stopnia swojskiego już Peru (w sensie do tej ciotki z leadu – szacunek dla tych, którzy nie zgubili się w wyszukanej genealogicznej metaforze). Wciąż było tu bowiem od metra ciekawych miejsc do odwiedzenia i rzeczy do zrobienia.
Pierwszym przystankiem naszego drugiego pobytu w południowoamerykańskiej Pyrlandii była Arequipa – drugie największe miasto kraju (tak, wiem, że tylko jedno może być największe), ciudad blanca, białe miasto u stóp wulkanów, eternal spring city, zbudowane w dużej mierze z porowatego kamienia wulkanicznego architektoniczne cacko. A przy okazji – idealne miejsce, żeby sobie po prostu „pożyć”: odpocząć po trudach podróżowania po Boliwii, poprzesiadywać na przepięknej Plazie de Armas, nabrać tłuszczu od pysznego peruwiańskiego jedzenia, po raz setny w trakcie tej podróży spalić nos w prażącym słońcu i i oddawać się błogiemu nicnierobieniu w prześwietnym hostalu La Reyna, w którym się zadekowaliśmy.
Przyjemnie tak było rozpływać się w pięknie i lenistwie Arequipy, ale oczywiście nie brakuje tu też tych bardziej (lub mniej) „klasycznych”, przewodnikowych atrakcji. Dozowaliśmy je sobie niespiesznie w trakcie naszego niemal dwutygodniowego pobytu.
Monastyr Santa Catalina
Jednym z elementów, który wyróżnia Arequipę spośród setek innych zbudowanych przez hiszpańskich kolonizatorów miast, jest dominujący w przestrzeni historycznego centrum dominikański żeński monastyr Santa Catalina. Przed wiekami było to swoiste miasto w mieście (co jakoś tam specjalnie nie dziwi, w sumie taki jest chyba koncept monastyru) z żyjącymi w totalnej izolacji od świata zakonnicami, ich służkami i niewolnicami. Dziś w monastyrze nadal mieszka kilkanaście kobiet, które zdecydowały się poświęcić swoje życie Bogu i modlitwie, ale zasadnicza część kompleksu Santa Catalina nie jest już przez nie wykorzystywana i „robi” za największą atrakcją turystyczną Arequipy. I robi to dobrze.
Po przekroczeniu grubych i wysokich murów monastyru, ma się takie delikatne wrażenie podróży w czasie. Spacerując po jego mikrouliczkach i kolejnych placykach z drzewami i fontannami, naprawdę można poczuć klimat dawnych wieków: tego, jak wyglądało tutaj życie zakonnic, co się składało na rutynowy dzień siostry Clary, co jadła, gdzie to jadło jej gotowano, gdzie się modliła, spała, prała itd. Wyjątkową atmosferę i to wrażenie podróży w czasie budują też subtelne, unoszące się gdzieś w powietrzu choralne śpiewy miejscowego oddziału The Gregorians. A poza tym wszystkim – monastyr jest zwyczajnie pięknym monastyrem, więc tym bardziej bez problemu i poczucia nudy można spędzić wśród jego pomalowanych na intensywny czerwony i niebieski kolor kilka godzin. Pure beauty!
Praktyczne:
- Monastyr jest otwarty dla zwiedzających od poniedziałku do niedzieli w godz. 9-17:00.
- We wtorki i środy można odwiedzić monastyr po zmroku (jest wtedy czynny do godz. 19:30) – w kuchniach rozpalone są paleniska, a w całym obiekcie rozstawione świeczki. Musi to wyglądać przepięknie!
- Wstęp kosztuje S/. 40, zwiedzanie z przewodnikiem (1,5 h wycieczka po angielsku lub hiszpańsku) to dodatkowe 20 soli (niezależnie od liczby osób).
- Na terenie monastyru znajduje się też kawiarnia, gdzie PODOBNO serwują przepyszny jabłecznik (podobno, bo niestety ta informacja dotarła do nas dzień po naszych odwiedzinach świętej Kasi, a sami z siebie na kawę i ciacho w tej kafejce się nie zdecydowaliśmy).
Peruwiańska ekstraklasa
Obejrzenie na żywo meczu peruwiańskiej futbolowej ekstraklasy znajduje się po przeciwnej stronie skali rzeczy must to do w Arequipie. Są takie kraje (czy raczej miasta) w Ameryce Południowej, gdzie wycieczka na stadion piłkarski jest atrakcją równie wielką, co odwiedzenie jakiegoś muzeum czy kościoła. Tak z pewnością jest w Meksyku (Mexico City i Estadio Azteca), Kolumbii (Medellin i arena, na której na co dzień grają Independiente i Atletico Nacional), Brazylii (Rio de Janeiro i słynna Maracana) czy Argentynie (boskie Buenos i stadion Boca czy River Plate). Peru do tej grupy nie należy. Na mundialu wystąpiło ledwie cztery razy (po raz ostatni – 35 lat temu), największym osiągnięciem na krajowym, tj. południowoamerykańskim są dwa mistrzostwa kontynentu (1939 i 1975), zdobyte gdy turniej był rozgrywany na peruwiańskich boiskach. Miejscowe kluby też nie należą do kontynentalnych potęg (dwa, przegrane, finały Copa Libertadores). Nie zmienia to jednak faktu, że futbol cieszy się tutaj sporą popularnością.
Nie na tyle dużą jednak, żeby zapełnić 60-tysięczne Estadio Monumental de la UNSA o godzinie 11:30 w niedzielę. Bo właśnie w takim terminie rozgrywał swoje spotkanie F.B.C. Melgar Arequipa – mistrz kraju sprzed dwóch lat. Wybrać się na takie zawody – czyste hipsterstwo. Czyli wiadomo, idę.
Mecz między Melgarem a drużyną San Martin nie zawiódł. Prażyło słońce, siedziałem na trybunie z widokiem na wulkan, w trakcie meczu nie dało się kupić wody czy piwa, ale już trzy rodzaje lodów – jak najbardziej. No i były gole. Nawet pięć. Melgarek uległ niespodziewanie lwom z San Martin 2:3. Pure fun!
Praktyczne:
- Za najtańszy bilet (na łuk) zapłaciłem S/. 8 (niecałe 10 zł).
Piękna Juanita
W czasie, gdy ja zajadałem się lodami na meczu Melgara, Żona odwiedzała drugą największą atrakcję Arequipy, czyli Museo Santuarios Andinos, gdzie znajduje się Juanita – zahibernowana inkaska dziewczynka, którą w 1995 roku odnaleziono w kraterze nieczynnego wulkanu Ampato niedaleko Arequipy. Mokry sen każdego archeologa stał się możliwy dzięki erupcji wulkanu Sabancaya, która spowodowała, że część lodowca, który przez wieki skrywał grób Juanity. stopił się.
Juanita (imię wzięło się od hiszpańskiej wersji imienia znalazcy zwłok dziewczynki, czyli amerykańskiego antropologa i fotografa National Geographic Johana Reinharda), w dużym skrócie, to dowód na to, że Inkowie składali swoim bogom ofiary z dzieci. W tym konkretnym przypadku celem była najprawdopodobniej ochrona przed przyszłą aktywnością wulkanów otaczających Arequipę.
Historię odkrycia „pani z Ampato” opowiada krótki film, od projekcji którego rozpoczyna się wizyta w Santuarios Andinos. Po nim następuje spacer po muzeum w towarzystwie przewodnika, który opowiada o kolejnych eksponatach odnalezionych w lodowym grobowcu w kraterze wulkanu – butach, odzieży, narzędziach i posążkach. Zwieńczeniem wycieczki jest wejście do zaciemnionego, chłodnego pomieszczenia, gdzie w temperaturze -20 stopni Celsjusza przechowywane są zwłoki inkaskiej nastolatki sprzed stuleci.
Praktyczne:
- Museo Santuarios Andinos znajduje się na ulicy La Merced Street 110 w historycznej części Arequipy.
- Muzeum jest czynne od poniedziałku do soboty w godz. 9:00-18:00 oraz w niedzielę w godz. 9:00-15:00.
- Na zwiedzanie zarezerwuj sobie ok. 1,5-2 h.
- Wstęp kosztuje S/. 20. Przewodnikowi, bez którego zwiedzanie jest mocno bez sensu, powinno się zostawić napiwek (10 soli będzie akurat).
- Robienie fotografii na terenie muzeum jest zabronione.
Mercado San Camilo
Kocham latynoskie bazary z żarciem (te z plastikowym asortymentem z Chin już nieco mniej). Pod jednym dachem (czasem takim na serio, czasem bardziej metaforycznym) można znaleźć praktycznie wszystko, co do udobruchania ziejącego pustką i ogniem żołądka potrzebne – od suszonej lamy po lokalną odmianą werhtersów.
Widziałem w tej podróży przeróżne wersje mercado – wielkie jak stodoła i małe jak ambicje Górnika Łęczna w minionym sezonie polskiej ekstraklasy, uporządkowane i zadbane oraz takie, które w zawodach o tytuł syfiarskiego miejsca roku mogłyby rywalizować ze stajnią Augiasza, przeznaczone głownie dla turystów i te, gdzie widok gringo jest równie rzadki, co obecność jamajskiej trójki bobslejowej na olimpijskim podium.
Mercado w Arequipie to moim zdaniem takie idealnie wyważone połączenie atrakcji dla obcokrajowców i miejsca codziennych spotkań peruwiańskich Kowalskich. Jest pysznie, kolorowo i niekoniecznie zdrowo. Pure peruviano!
Praktyczne:
- Mercado San Camilo znajduje się ok. 8 minut spacerem od Plazy de Armas. Po jej minięciu, należy iść ulicą San Francisco, a następnie skręcić w lewo, w ul. Consuelo. Po przejściu dwóch przecznic, w połowie trzeciej zobaczysz jedno z kilku wejść na bazar.
Pikanteria La Capitana
Ale najlepsze, najbardziej barwne i żywe miejsce z jedzeniem w Arequipie to nie mercado, a pikantrie, czyli takie wielgachne (bywa że na 600 stołów!) lokalne stołówki, gdzie za kilkanaście soli można najeść się do syta tradycyjną peruwiańską kuchnią. Bez problemu dostaniemy tu takie klasyki lokalnej kuchni, jak rocoto relleno (faszerowana papryka), chicharron (smażona świnia z kukurydzą) czy cuy, czyli pieczona świnka morska A na deser można opędzlować queso hellado, czyli arequipskie domowe lody, które wbrew nazwie z serem (queso) nie mają nic wspólnego (w sensie poza nazwą, która wzięła się stąd, że masa lodowa podobno przypomina ser). Pure taste!
Praktyczne:
- Najbardziej znane pikanterie w Arequipie znajduję się kawałek od centrum, po drugiej stronie rzeki Chili. Największym wzięciem wśród turystów cieszy się ta o nazwie La Palomino (ul. Leoncio Prado 122). My byliśmy w La Capitana na ulicy Los Arces.
- Ceny almuerzo w obu lokalach są identyczne i wynoszą 14 soli.
- La Capitana jest otwarta od 12:00 do 18:00 przez 6 dni w tygodniu (tym jednym, kiedy NIE, jest czwartek).
—
Jest takie przysłowie „Arequipa, Arequipa, fajne z ciebie miasto”. I w pełni się z nim zgadzam. Spędziliśmy tu łącznie 10 dni. W rzadko którym miejscu zatrzymywaliśmy się na tak długo, a i tak nie mam poczucia, że jakoś specjalnie dobrze to miasto poznałem i złaziłem. Arequipa wciąga. W La Reynie mieliśmy swój mały pokoik, małe rutyny i małe przyjaźnie z jej pracownikami (poznaliśmy tu m.in. Altanę z Irkucka, z którą mogliśmy popraktykować nasz zardzewiały rosyjski). Wszystko te małości składało się na nasze duże arequipskie szczęście.
I tylko za dużo tego ciasta się objadłem i nie wiem, jak sensownie ten wpis skończyć :/
W każdym razie, cioteczko arequipeczko, miło było cię widzieć. Besos dla ciebie, celuvki za peruwiańskie pyry!