Tydzień w El Zonte, czyli keep calm and chill out man!
Zawsze jak sobie myślałem o żywocie surfera (a robiłem to ze 3 razy w życiu), to w głowie pojawiał się mi się obrazek długowłosego, wytatuowanego i opalonego typa w kolorowych szortach, który śpi do południa, surfuje do późnego wieczoru i pije browar z kumplami aż z nieba zniknie pierwsza gwiazdka. W El Zonte, naszym pierwszym przystanku w Salwadorze, miałem unikalną okazję do zweryfikowania stereotypu.
Z poprzedniego, PRAKTYCZNEGO JAK CHOLERA, wpisu wiecie już, że za sprawą szybkiego coachingu w autostopie z La Perli zamiast w najbardziej znanej miejscowości Balsamicznego Wybrzeża, czyli El Tunco, znaleźliśmy się w takiej nieco bardziej bez dyskotek i sklepów z pamiątkami, czyli El Zonte. I jakby ktoś się kiedyś zastanawiał, którą z tych dwóch miejscowości wybrać na ordynarny, letni chill out, to EL ZONTE RULES, BABY!
Po całym tym narzekactwie i niedosytach Gwatemali, w Salwadorze musiało być lepiej. Takie było chcenie, a że chcenie kształtuje rzeczywistość – rzeczywiście, wystarczyło przejść granicę i nagle ludzie jakby sympatyczniejsi, pogoda lepsza, a drogi prostsze. Nagle nikt nie chce cię ocyganić na jednego lichego centavosa, znowu zaczynają się do ciebie uśmiechać, a kolejne przesiadki autobusowe nie wywołują gęsiej skórki. Chcenie nie chcenie – dla mnie Salwador od początku był dowodem, że małe jest piękne.
Zatrzymaliśmy się tu w Hostelu Canegue. Brak ciepłej wody i wi-fi rekompensowało położenie tuż przy dzikim Oceanie (nie uspokajał się nawet na minutę!), prywatny pokój (12$ za noc po lekkich negocjacjach) i taras z hamakami.
Do El Zonte przyjeżdża się głównie po to, żeby surfować albo uczyć się, jak to robić. Dlatego nasz host, Juan (vel. Escorpión), od razu zaproponował, że w okazyjnej cenie może nam udzielić kilku prywatnych lekcji. Nie był przygotowany, że rudobrody (coraz mniej) typ z Polski wcześniej będzie potrzebował kilku lekcji pływania. Skończyło się więc na jednej lekcji ukrywania uśmiechu politowania.
Tym niemniej, myślę, że jakbym już nauczył się nie drżeć ze strachu na myśl o wodzie sięgającej mi wyżej pępka, całe to surfowanie mogłoby się spodobać. Przeciętny dzień Skorpiona wyglądał tak: pobudka ok. 8-9 (chyba że dzień wcześniej zdarzyło mi się wypić więcej rumu niż zwykle), porządki na hostelowym podwórku, polegające przede wszystkim na zgrabieniu kilku liści, które spadły z palm i ok. 10 fajrant. Potem przychodził czas na spotkania ze znajomymi, picie browarków, słuchanie reggae, trenowanie równowagi na linie, jakiś obiad i około 14 można już łapać deskę i śmigać łapać fale. Gdy zrobi się już zupełnie ciemno – powrót do hostelu i tu kilka opcji do wyboru: kolejny browarek z kumplami, jakiś film na DVD, joincik… Oczywiście wszystkie opcje można łączyć w dowolne konfiguracje. Pokój, luz i gra gitara. Szczerze Juana i jego kumpla, z którym wspólnie prowadził hostel, polubiłem. Chłopaki do rany przyłóż. I myślę, że mogłoby mi się spodobać. Tym bardziej, że mam już kolorowe kąpielówki i marynistyczny tatuaż.
No dobra, to skoro nie surfing, to co?
Relaks 🙂 Chyba w żadnym innym miejscu w trakcie naszej Podróży tak elegancko nie wypocząłem. Brak internetu pomógł mi wreszcie przeczytać „Antologię polskiego Rapu” i trzecią część „Mojej Walki” Knausgarda, zajadałem i zakochiwałem się w pupusasach, czyli narodowym daniu Salwadorczyków (tortilla nadziana na kilka różnych sposobów), widziałem kilka przepięknych zachodów i wschodów słońca, zmieniałem kolor skóry z biało-czerwonej na ten, co go lubią kobiety, spacerowałem wzdłuż i wszerz czarnych piasków, pluskałem się w oceanie bardzo niespokojnym i dałem się zamknąć przypływowi na jednej z elzontańskich plaż, po czym, w poszukiwaniu drogi powrotnej do hostelu, włamałem się komuś na plantację kokainy.
Aż dziw bierze, że El Zonte nie jest jeszcze zastawione hostelami i restauracjami. Mimo że plaże są tu zdecydowanie szersze niż w El Tunco, to właśnie ta druga miejscowość została mekką turystów. To tu możesz zjeść coś więcej niż pupusasy, wypłacić pieniądze z bankomatu i wydać je w jednym z kilkunastu położonych przy samej plaży barów. Pewnie za kilka lat różnica między tymi dwiema nadoceanicznymi wioskami się zatrze. Obok naszego hostelu już rośnie potężny betonowy sąsiad, zapewne jakiś duży hotel z restauracją i dancingiem. Myślę jednak, że życia Juana i jego kumpli od deski specjalnie się nie zmieni. Nadal będą pić browarki i oglądać pirackie kopie westernów na DVD. Trzymam za to mocno kciuki. Fajnie sobie myśleć, że gdzieś tam żyją ludzie, którzy robią to, na co mają ochotę i jest im z tym tak po zwyczajnie okej.