To co, może jakieś podsumowanie?
Podobno w podróżach najtrudniejszy jest początek i koniec. No chyba, że w połowie wędrówki aligator użre ci nogę, to wtedy obiektywnie trzeba stwierdzić, że jeszcze środek. Ale ogólnie to, że trudno jest wyjechać i wrócić. Ale chyba jeszcze trudniej jest z tego wyciągnąć jakieś wnioski i jakoś sensownie to podsumować. Dziś stuka równy roczek od naszego wybycia za wielką wodę i pomyślałem, że to dobry moment, żeby jednak spróbować i oficjalnie zamknąć ten amerykański JO-rozdział. Hyc, próbujemy,
To ja przed włóczęgą i ja po włóczędze. Metamorfoza z pewnością nie jest tak spektakularna jak w przypadku programów Mai Sablewskiej czy skaryfikacji Popka, ale bystro oko pewne różnice z pewnością wychwyci. I nie mówię tylko o gęstszej szczecinie wokół ust. Dostrzegacie to doświadczenie i zmężnienie szwendające się po twarzy typa po prawej? Jeśli nie, to udajcie, że widzicie, bo właśnie o to mnie chodzi.
Równo rok temu, 5 października, ruszyliśmy do Meksyku. Dziś aż ciśnie mi się na palce, co śmigają po klawiaturze, dopowiedzenie „totalnie nieprzygotowani”. Bez większego doświadczenia podróżniczego, bez jakiegoś sensownego planu, co tam w ogóle chcemy zobaczyć, dokąd dojechać, a przede wszystkim – bez jasno określonego celu. Dziś sobie myślę, że mimo teoretycznego przygotowania, zakupów, czytania jakiś tam blogasków, nauki hiszpańskiego, cała ta eskapada stała pod znakiem typowo polskiego „się zobaczy”. Parafrazując Adasia, można napisać:
Hajsu nam nie zabraknie, bagaż do samolotu wsiędzie,
Ja z Żoną na czele, i – jakoś to będzie!
Przepraszam za czerstwość parafrazy. Wyjeżdżaliśmy gnani jakąś bliżej nieokreśloną potrzebą zmiany, „dziania się”, nadziei na przełom, zmianę w życiu, odnalezienie w podróży sensu życia, siebie, pasji, przyjaciół, nowego miejsca na ziemi i cholera jasna wie, czego jeszcze. Co z tego tam znalazłem? Nietrudno się domyślić, że niewiele. Bardzo szybko przekonałem się, że niezależnie od tego, czy jestem w Cuzco czy w Sieradzu, jestem tam przede wszystkim sobą i jestem ze swoją głową. Myśli dotyczą czego innego, ale wciąż są ciężkie i jest ich za dużo.
O ile wyjeżdżałem pełen lęków i niepokojów, bo to jednak wszystko takie nowe i nieznane, o tyle wracałem jak na skrzydłach, z lekkością i radością na myśl o spotkaniu ze znanym, o przestrzeniach, których nie trzeba ciągle oswajać, o braku barier komunikacyjnych i kulturowych; bez żadnego planu, co dalej, ale z jakąś ufnością, że nie ma chuja, wszystko będzie dobrze.
Do Polski wróciliśmy 10 czerwca. Od tego momentu minęły więc niemal 4 miesiące. Sporo z tej energii i lekkości, którą miałem w sobie zaraz po lądowaniu w Modlinie, już się wytraciła. Ale miała na co. W te 4 miesiące udało nam się znaleźć i kupić mieszkanie na ukochanym Mokotowie, zgodne z koncepcją, którą wyklarowała nam się podczas licznych rozmów w podróży, założyłem firmę Firmę, znalazłem pracę w organizacji pozarządowej i nawiązałem współpracę z fajnym projektem podróżniczym; przygarnęliśmy psa, którego nazwaliśmy Salwador na cześć wszystkich bezpańskich i zabiedzonych psów spotkanych w Ameryce Łacińskiej; poznaliśmy dzieci naszego rodzeństwa i sukcesywnie nadrabialiśmy zaległości towarzyskie. Z wielką energią oddawałem się urokom nocnego warszawskiego życia, jakbym znowu miał 20 lat (dzień po zawsze uświadamiałem sobie, że jednak nie mam), obejrzałem kilkanaście odcinków polskich seriali paradokumentalnych. Gdzieś w międzyczasie skończyłem 31 lat i przez jakiś tydzień nosiłem sarmacki wąs.
W końcowej fazie podróży i przez pierwsze tygodnie, a może nawet miesiące po powrocie, zarzekałem się przed samym sobą, że ok, włóczęga była super i nawet przez chwilę nie żałowałem decyzji o wyjeździe, ale to jednak jednorazowa sprawa. Bo oprócz tego wszystkiego, co tak ładnie wychodziło na zdjęciach i co mogło sprawiać, że nienawidziliście mnie w długie zimowe wieczory w Polsce, podróżowanie było bardzo męczące. I że drugi raz już by mi się nie chciało. Na krócej – 2-3 tygodnie, góra miesiąc – ok, tak żeby wszystko dokładnie zaplanować i nie umordować na miejscu. Dziś, po 4 miesiącach, już taki radykalny w odpowiedzi na pytanie, czy wyjechałbym raz jeszcze, nie jestem. Czas jest najlepszym filtrem. Im więcej mija go od naszego powrotu i im zimniej w Polsce się robi, tym mniej pamiętam o brudzie i pocie podróży, a tym milej wspominam to, co było dobre i piękne. I znowu w głowie zaczyna szwendać się pomysł, że może by z tym czadem to tak jeszcze raz…
Ale zasadniczo to nie. Jednym z wniosków, jakie przywiozłem z tej podróży jest to, żeby starać się żyć i być tu i teraz jak tylko to możliwe. Można gonić tego królika pół życia, a i tak go nie dognić. I tylko życie nam przy okazji spierdoli. Szkoda życia.
Nasza eskapada uświadomiła mi, że to jak ono wygląda zależy przede wszystkim od nas. Zawsze, na każdym etapie można je zmienić, spróbować czegoś nowego. Nawet jeśli się nie uda – chuj, lepiej w tę stronę. I każdego dnia staram się sobie to powtarzać. 3/4 spraw, które wydają nam się tak ważne, że uzależniamy od nich nasze bycie/niebycie, za kilka miesięcy czy nawet tygodni okazuje się błahostkami. Innymi słowy, mniej narzekań, WIĘCEJ RAPU!
Wspaniała była ta przygoda. Nie sposób wyliczyć tych wszystkich wspaniałości, ciężko o jakiś sensowny ranking wszystkich naj, ochów i achów. 100% crazyyy, 100% jacka w jacku. Będzie co wspominać i opowiadać, gdy trzeba będzie brać pastylki na poranne wstanie i wyjmować protezę na wieczorne spanie.
No, także tak. Jaki blog, takie podsumowanie. Besos Kochani, dzięki, że byliście!
Na koniec ostatnie nagrywki z ziemi amerykańskiej. Yo!