Szkoła rutyny
Od przyjazdu do Tulum mija dokładnie tydzień. W tym czasie przekonałem się nie tylko, że leczone przeziębienie faktycznie trwa 7 dni, ale też, że bez pracy nie ma kołaczy. Poza tymi odkryciami, chyba coraz bardziej dochodzi do mnie, że to wszystko to jednak PRAWDA: Meksyk, słońce, palmy, 30 stopni w cieniu. I im dłużej tu jestem(y), tym większego spokoju nabieram(y), że będzie (jest) dobrze.
Od samego poczęcia idei tego wyjazdu wertuję polską blogosferą w poszukiwaniu porad podróżniczych, inspiracji kulinarnych, a także sposobów na szybkie i w miarę legalne przewiezienie kilku kilogramów kokainy przez meksykańską granicę. I ku swojemu zmartwieniu, kontynuuję te czytanki i po tej stronie. Zmartwieniu, bo wiadomo, że inni robią to lepiej, więc w ogóle BEZ SENSU. Ale już tam, nie o tym teraz. Przy okazji parę razy naszło mnie zastanowienie, jak wyglądają takie podróże od zadniej, nieblogowej strony. No bo co, chyba nie da się tak przez kilka miesięcy żyć na 222%, zwiedzać wszystko dookoła, poznawać nowych ludzi, imprezować, pisać bloga, kręcić filmy… Czy się da? No bo niby mój tydzień tutaj zawierał to wszystko, ale bardziej „też” niż „przede wszystkim”. Tak w zasadzie to tutaj: co rano jadłem żonne śniadanie, po lekcjach szukałem otwartej knajpy z tacosami, a popołudniami i wieczorami albo wkuwałem hiszpański, albo siedziałem w komputerze i kombinowałem, co dalej w tej podróży ma się wydarzyć. Bo inną lekcją, którą szybko tutaj odebrałem, jest to, że jednak bez choćby szkieletu planu jak bez ręki.
Takie to życie podróżnicze. Tak naprawdę to sporo zwyklaków, nietrafionych decyzji, spóźnień na autobusy, wkurwów na żony, a jeszcze więcej ryżu. Przynajmniej u mnie. W KAŻDYM RAZIE bądź, po tych kilku dniach tutaj, w rodzinnej miejscowości Kamila Tumu(L)ca, wyhodowałem sobie całkiem sporo rutyny, niespieszności i spokoju. Nie mam wątpliwości co do tego, że 100% CRAZYYY time jeszcze przede mną, ale taki miękkie wejście w dziki Meksyk bardzo mnie odpowiada.
Oczywiście duża w tym zasługa szkoły, która solidnie nas dyscyplinuje i strukturyzuje nam dzień. Z tej racji, a też dlatego, że wczoraj był dzień nauczyciela, który wedle Facebooka świętowali wszyscy moi znajomi w Polsce, warto poświęcić jej trochę JO-miejsca. Metzli School była chyba pierwszym wynikiem w Googlu po wpisaniu frazy „szkoła hiszpańskiego Meksyk”. I w zasadzie spodobała mnie się od razu. Ale wiadomo, jak to jest z tymi pierwszymi wynikami – że robaczywki, że za płoty, że do śmietnika. Kopałem dalej, już prawie widziałem kangury skaczące po drugiej stronie internetu, ale nic oszałamiająco bardziej sensownego niż Metzli nie znalazłem. Tym bardziej, gdy mieliśmy już bilety do Cancun, które od Tulum dzieli ledwie 2,5 ha autobusem – jak na meksykańskie warunki mrugnięcie. A od początku mieliśmy priorytet, żeby całą imprezę w Mezzoameryce zacząć od nauki hiszpańskiego. Stanęło więc na Metzli, mimo że cena dwutygodniowego kursu (6 tys. pesos od osoby) do atrakcyjnych nie należała.
Po pierwszym tygodniu kursu z czystym sumieniem i portfelem mogę napisać: było warto. I jakby ktoś chciał się uczyć hiszpańskiego na Jukatanie, w pełni polecam. Położenie szkoły (5 minut od naszego hipsterskiego mieszkania), prowadzący (z różnych części Meksyku), atmosfera, metody nauki (3-godzinne zajęcia podzielone na dwie części: gramatykę i konwersację, w ich trakcie gramy w szalone czoła, scrabble, karaoke i inne cuda-wianki), zajęcia dodatkowe… No, muy bien!
Chociaż z tymi ostatnimi to akurat mam lekki zgrzyt. Bo z jednej strony niby spoko, że są i są za friko, z drugiej – joga, gotowanie i lekcje salsy. Serio?
Ale jak za darmo, to wiadomo – byłem na wszystkim. To całkiem zabawne, że każdej z tych aktywności już w życiu próbowałem i żadna nie przypadła mi do gustu. Ale mówię sobie: „podróż! trzeba chwytać, poznawać, uczyć się, próbować nowego!”. I dałem wszystkiemu po drugiej szansie. Joga – utopiłem się we własnym pocie. Pani cały czas mówiła, żeby skupiać się na oddechu i pamiętać o swojej intencji, a tych wszystkich szisan i asan było tyle, że nie miałem czasu oddychać, więc nie za bardzo było się na czym skupiać. Szybko zmieniłem więc swoją intencję na rychły koniec tych wygibasów. Gotowanie? Czy w zasadzie patrzenie jak pani gotuje? Papryka+cebula+kukurydza z puszki siup! na patelnię, do tego ser zmiksowany ze śmietaną i chrupki. W sumie pobyt tutaj to trochę taki Erasmus, więc może nie powinienem się dziwić, że pokazują, jak robić studenckie żarcie. No i creme de la creme, czyli lekcja tańca. Od początku podchodziłem do niej mocno na zasadzie NIGDY W ŻYCIU, ale Żona namówiła. I już po 5 minutach wróciły do mnie wszystkie koszmary z nauki tańca przed weselem. KTÓRA TO TA LEWA NOGA? Że forte, że rytm, że ZA DUŻE KROKI, żeby nie myśleć, tylko tańczyć. MATKO BOSKO, jak jeszcze raz wpadnę na pomysł, że może jednak mam to poczucie rytmu, to niech mnie ktoś potraktuje młotem.
Ok, ale ogólnie cała filozofia wokół tego biznesu tulumskiego – 9/10. Ale co najważniejsze, po 5 dniach uczenia się tutaj serio mogę coś po hiszpańsku powiedzieć. Np., że MAS CARNE, POR FAVOR! No i fajnie, że poznaliśmy ciekawych ludzi. To niesamowite, że oni robię dokładnie to samo, co my. Rzucili wszystko albo prawie wszystko w swoich krajach i podróżują. Bez planu, bez pracy, bez ciśnienia. Czyli to jednak nie jest aż takie niezwykłe, jak czasami sobie myślałem.
Ach, ty Meksyku dziki!