Ameryka moim okiem Panama

Panama przekombinowana

4 marca 2017

To będzie prosta historia o kilku dniach w mieście, które jest tak pojebane w zasadzie pod każdym względem (architektonicznym, socjologicznym, historycznym i jakie tam jeszcze względy można sobie wymyślić), że aż trudno uwierzyć, że istnieje naprawdę. Po przeczytaniu pomyślicie sobie „nie, nie, to chyba jakiś żart, coś tam Jacku koloryzujesz”. Ale wierzcie mi, że nie. Byłem, coca-colę tam piłem.

Mówisz Panama City, myślisz kanał. Pewnie są tacy patrioci, którzy za najbardziej imponujący kanał w dziejach uznają „Kanał” Wajdy, ale ani to prawda, ani ten żart zabawny. Przeoranie kontynentu wszerz, nawet w jego najcieńszym miejscu, i dziś byłoby nie lada wyzwaniem, a co dopiero niemal 140 lat temu, gdy ludziom nawet nie śniło się o takich wynalazkach jak te, co to teraz używa się do kopania dziur w ziemi.
 
Wykopki wszech czasów rozpoczęli Francuzi (szefował im ten sam kolo, co wcześniej wykopał Kanał Sueski), ale – jak to mają w swojej naturze, szybko się poddali i w 1904 r. pałeczkę przejęli po nich Amerykanie z Ameryki. Przeorali nie tylko kontynent, ale też dotychczasową strukturę demograficzną kraju i miasta Panama. Do budowy sprowadzili dziesiątki tysięcy Chińczyków, Kubańczyków, Jamajczyków i innych kreolczyków, których potomkowie żyją tutaj do dziś. Trudno zarzucić Jankesom, że nie myśleli perspektywicznie – biznes opłacił się więcej niż bardzo, bo Stany kontrolowały kanał aż do 1999 r., ale na pewno nikt tam nie zastanawiał się, co zrobić z robotnikami i ich rodzinami, jak już wykopią kanał.
 
Dziś Chińczyki trzymają się bardziej niż mocno. W najstarszej części miasta, Casco Viejo, są całe osiedla zamieszkane przez Azjatów, którzy mimo upływu stulecia chyba umiarkowanie zasymilowali się z resztą społeczeństwa. Zresztą, miałem wrażenie, że żadnej ze stron jakoś specjalnie na tym nie zależy. Gdy przez trzy dni szukaliśmy brakujących elementów skradzionego sprzętu elektronicznego (ładowarek i innych upierdliwych pierdół) permanentnie odsyłano nas do „Chińczyków”. Nie że tam do Yao czy do sklepu innego Minga. Jak elektronika, to wiadomo – Chińczyki i ich ciągnące się kilometrami sklepy ze wszystkim (oprócz naszej ładowarki jak się okazało).
 
Z drugiej strony moje pierwsze wrażenie ze spaceru po Casco Viejo – kurka, jak na filmach z Hawanną w tle! Ludzie, architektura części domów i płynąca z nich muzyka. No i gorąco, a na Kubie chyba też gorąco, ale to możliwe, że już nie sprawka Stanów.
 
Do tego dochodzą jeszcze potomkowie hiszpańskich najeźdźców, Indianie (którzy wyspecjalizowali się z kolei w handlu wszelkiej maści turystycznym barachłem) i coraz liczniejsi ekspaci, którzy czują pismo nosem i wiedzą, że Casco Viejo ma coraz lepszą prasę wśród turystów, więc na potęgę wykupują kolejne sypiące się budynki, by przerabiać je na hotele, restauracje inne dyskoteki. No po prostu groch z fasolą.
 
A to wszystko tylko w tej historycznej części Panamy. Jak dla mnie – jedynej, w której jako tako jest w stanie mieszkać normalny człowiek. I to kolejny paradoks tego miasta. Idziesz sobie panamskimi bulwarami, przed tobą zachodzące nad zatoką słońce, po lewej architektura sprzed 100 lat, leciwe, często drewniane domki, a po prawej – łup, drapacze chmur rodem z czołówki „Mody na sukces”. I to w takiej liczbie, że myślisz sobie, że kogoś tam w urzędzie miejskim Panama City, kto odpowiada za planowanie przestrzenne, zdrowo popierdoliło. Na cholerę tyle tego? Ciągną się te wieżowce kilometrami. Banki, hotele, centra handlowe i Pan niebieski wie, co jeszcze. A jakichś przyjemnych kawiarenek, pubów, parków, słowem, tego wszystkiego DLA LUDZI, jak na lekarstwo. Gdy po kilkugodzinnym uganianiu się za ładowarką do aparatu szukaliśmy jakiegoś skrawka zieleni, żeby odetchnąć, kierowani mapą trafiliśmy do najsmutniejszego parku, jaki w życiu widziałem. Skarlałe drzewa, wypalona trawa, trzy ławki na krzyż, a to wszystko na powierzchni może 20 m2. Farsa.
 
Ok, ale z czwartej strony miasta kolejny obrót o 180° – park narodowy wielkości Ciechocinka. Dzikie zwierzęta, dzika roślinność, osobny mikroklimat itd. WOW. Tylko co z tego, skoro nie można się tam dostać komunikacją miejską? Podobnie zresztą jak z lotniska Panama Pacifico do centrum. To kto takie miasto wymyśla, ja się pytam.
 
Nie wiem, sobie odpowiadam.
 
I ostatnia sprawa – poziom skomercjalizowania Panama City. To że jest horrendalnie drogo (przez 5 dni tu wydaliśmy chyba tyle, co przez miesiąc w Nikaragui) to jedna sprawa. Ok, drogo nie musi znaczyć, że chujowo. Ale jak trzy z siedmiu przystanków turystycznego autobusu, za który płacisz, żeby przewiózł cię po największych atrakcjach miasta, to centra handlowe, to już chyba coś nie halo. A jak jeszcze dodam do tego, że najbardziej znany, najbardziej „tradycyjny” bar/restauracja w Casco Viejo nazywa się Cafe Coca-Cola, no to już chyba możecie poczuć klimat miejsca, w którym byliśmy.
Chociaż… Może się przypierdalam, bo skoro może być Pepsi Arena im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, to i Cafe Coca-Cola nie jest taki od czapy?

Czyli co, chujowo i nie warto? Nie, no tak to nie. Cafe Coca-Cola, poza swoją nietuzinkową nazwą, trudno cokolwiek zarzucić. Naprawdę fajne, klimatyczne miejsce, gdzie można spotkać zarówno bogate amerykańskie dzieciaki, jak i staruszków, którzy ewidentnie przychodzą tu od lat. W ogóle Casco Viejo ma niepowtarzalny klimat. Nie jest takim miastem-wydmuszką, jak Antigua w Gwatemali. Tu życie toczy się od rana do późnych godzin nocnych. Na ulicach roi się zarówno od turystów, jak i lokalsów, którzy całe dnie spędzają np. grając w warcaby w parku naprzeciwko Cafe Coca-Cola. Mieliśmy super hotel Casco Antiguo, jakby wyjęty z zupełnie innej epoki. Wszystko trąciło tu lekko myszką, ale chociaż przez chwilę mogliśmy poczuć się jak pany (inna sprawa, że właściciele na swojej stronie z rozbrajającą szczerością zachęcają do rezerwacji, pisząc, że trzeba się spieszyć, bo dobra cena, którą mają – 27$/noc – wkrótce może znacznie pójść w górę, właśnie ze względu na zmieniające i komercjalizujące się Casco). No i Kanał. Naprawdę warto wydać te 15$ na bilet wstępu i na własne oczy zobaczyć jedno z najbardziej spektakularnych zwycięstw człowieka nad siłami natury

Ale pewnie na to wszystko starczą dwa, góra trzy dni. My byliśmy trochę uwiązani przez bilety lotnicze do Kolumbii, więc chociaż szybko zorientowaliśmy się, że Panama City to nie do końca nasz kubek herbaty, nie bardzo mogliśmy rzucić go w cholerę. A na odwiedzenie innych części Panamy zwyczajnie nie mieliśmy hajsu.
 
I tak oto, bogatsi o nowe doświadczenia i przemyślenia, a ubożsi o spory zapas gotówki, zakończyliśmy środkowo amerykański etap podróży. Było w nim wszystko, co w rasowej włóczędze po świecie być powinno – wspaniali ludzie, piękne plaże, dzikie krajobrazy, aligatory, małpy, autostopy, lejące się niekiedy litrami piwo, wulkany, rzeki, morza, oceany, kradzież, policja, ekscytacja, nuda, pyszne jedzenie, zatrucia pokarmowe, spontaniczne decyzje i godziny spędzone na planowaniu. Teraz czas na kolejny epizod – America del Sur. Następna stacja – Medellin!
 
 
 

Komentarze

TAG
PODOBNE WPISY

Zostaw komentarz