O Bakalarze, na emeryturze o twym pięknie se pomarzę
„Raj” i „osz kurwa, ja pierdolę” – to dwa określania, która najczęściej padały z ust Żony i moich przez ostatnie dwa dni meksykańskie. Po turystycznym – mimo wszystko – Tulum, przyjechaliśmy do Bacalar – niewielkiej miejscowości oddalonej od naszej poprzedniej bazy o jakieś 2,5 godziny jazdy autobusem. I choć Bacalar również polecają wszystkie foldery turystyczne i blogowi tour-operatorzy, to to, co zobaczyliśmy na miejscu i tak mocno nas zaskoczyło. I sprawiło, że ugięły się pod nami kolana.
Z Tulum odjeżdżałem bez większego żalu. 2 tygodnie w jednym miejscu to jednak sporo, szczególnie jak się go specjalnie nie kocha. W zieloną noc przed wyjazdem poszedłem na piwo ze znajomymi z klasy. W zasadzie jedyne, czego po Tulum żal, to właśnie brexitowa para, ziomkini Andrasa Goldbergera i w ogóle szkoła Meztli.
Niesamowite (albo zupełnie zwyczajne) jest to, że zarówno Helena, jak i Nick, Mhari oraz Sophie i Ivana (Angielka i Czeszka, które nie były w mojej grupie, ale z którymi trochę więcej pogadałem przy okazji przypadkowego spotkania w vegańskim burrito – pomysł Żony) mają identyczny pomysł na dalsze kilka miesięcy życia: bliżej niesprecyzowane podróżowanie po Ameryce. Mam szczerą nadzieję, że trafimy na siebie jeszcze gdzieś na szlaku.
Następnego dnia, po czułym pożegnaniu z naszym AirBnb-owym gospodarzem Bruno, którego najwyraźniej mocno nadwyrężył piąteczek, bo wyglądał jak skutek wszystkich plag egipskich w jednym (co nie przeszkodziło we wsiądnięciu za kółko i pojechaniu do pracy – 100% CRAZYYY), ruszyliśmy na dworzec autobusowy w centrum Tulum. Za bilet do Bacalar zapłaciliśmy 208 M$ od osoby (oczywiście linie ADO – meksykański No. 1 jeśli chodzi o przewoźników). Wydaje mi się, że na tej trasie jeżdżą też mniej luksusowe linie Mayan i oferują przejazdy za 158 M$, ale tę informację dostrzegłem na jakimś alternatywnym rozkładzie jazdy już po zakupie biletów na ADO, więc PO PTOKACH, nie sprawdzałem w okienku, czy to prawda.
Po 2,5 godzinie jazdy (ku mojemu rozczarowaniu klimatyzacja w autobusie była na rozsądnym poziomie, więc nie sprawdziły się wszystkie legendy o szalonych temperaturach panujących u meksykańskich przewoźników – a nawet wziąłem ze sobą śpiwór na pokład) byliśmy na dworcu w Bacalar. Pierwsze wrażenie raczej na zasadzie: OOO, JESTEM W DUPIE ŚWIATA, ale wystarczyło odbić od głównej trasy 307 i już zaczęło robić się przyjemnie.
Bacalar – nazwa oznacza „miejsce otoczone przez trzciny” (tak jest) i wzięła się z języka Majów (oczywiście). Turyści ściągają tu głównie ze względu na bajeczną lagunę, której woda ma podobno 7 odcieni błękitu (policzę). Na mnie więcej niż pozytywne wrażenie zrobiło już samo pueblo. Tulum, mimo że określa się je tym samym mianem, było sporo większe, dość gwarne, umiarkowanie czyste i mocno rozkopane. Widać, że ktoś zwietrzył turystyczną koniunkturę i kuje tulumskie ulice póki gorące. W Bacalar już po kilku minutach zorientowałem się, że jestem w oazie spokoju (przyszłość pokazała, że godziny sjesty niewiele różnią się tu od wieczorów czy poranków). Ciche, zadbane uliczki, umiarkowany ruch i ładne meksykańskie domy szybko kupiły me starzejące się, 30-letnie serce. Od razu pomyślałem, że mógłbym tu zadekować się na o wiele dłużej niż tylko dwa dni.
Na Bookingu tanich ofert noclegowych nie było zbyt wiele. Wybór padł na hostel Magic Bacalar (400 M$ za dwie noce/os.).
Kolejna lekcja, którą odbieramy od Podróży: w takich miejscowościach jak Bacalar większy sens niż Booking ma szukanie noclegu już po przyjeździe w dane miejsce. Po drodze do hostelu widziałem całkiem sporo ofert noclegowych w prywatnych casach – z pewnością ich cena bardziej pokrywała się z naszymi założeniami budżetowymi.
Za taką cenę spodziewałem się ciut lepszych warunków, ale wszelkie niedogodności związane z zapleczem sanitarnym wynagradza położenie – nad samiuśką laguną. Właśnie – laguna. Rany, jak cie mogę Panie Niebieski! Aleś ją wymyślił! Może pierwszego dnia nie zrobiła na mnie aż tak piorunującego wrażenia, ale wczoraj wybrałem się z Żoną na dwugodzinny romantyczny rejs kajakiem (75 M$ od osoby za 1 ha). I… Jeśli gdzieś miałbym przyłatać wyświechtane zdanie „zdjęcia nie oddają w pełni piękna tego miejsca”, to przycerowałbym je właśnie do laguny Bacalar.
Przy okazji mogłem się też przekonać, że Żona kajakuje mniej więcej tak jak Phoebe biega:
Bacalar – bajka (a przecież widzieliśmy tylko jakiś promil naturalnych atrakcji tego miejsca!). To że wieczorami raczej nie poszaleje się „na mieście” zupełnie mi nie przeszkadzało. Żal, że nie zostajemy tu dłużej. Ale co zrobić, Mexico City wzywa. A po drodze jeszcze krótki przystanek w Chetumal – mieście, którego NIKT nam nie poleca, więc nastawiam się na coś naprawdę wyjątkowego.
Besos dla Was, celuvki za bakalrski spokój.
WLK
Jakikolwiek blog/vlog byłby niekompletny bez takiego pytania, więc odfajkujmy to, acz naprawdę mnie to ciekawi – czym filmy kręcone i zdjęcia robione?
Jacek
NO DOBRA: te ładniejsze zdjęcia i filmy to w dużej mierze zasługa Panasonica Lumixa lx100. Przed wyjazdem naczytałem się od metra opinii na temat różnych foto-sprzętów. Zależało mi na czymś w miarę kompaktowym, ale też ułatwiającym pstrykanie takiemu amatorowi jak ja. Stanęło na kompakcie premium LX100 (podobno lider w swojej klasie). I jak na razie jestem z niego w 100% zadowolony (a wykorzystuję pewnie 20% jego możliwości, na szczęście na wycieczkę wziąłem instrukcję obsługi). Ponieważ kosztował mnie prawie tyle samo, co dwa bilety do Meksyku, jestem o niego tęgo obsrany i nie zawsze zabieram na plażę czy na wycieczki do kryjówek lokalnych gangsterów. Wtedy zdjęcia cykam polecanym przez Roberta Lewandowskiego Huawei P8.
WLK
dziękuję :*