Kres niewinności, czyli o tym jak zostaliśmy okradzeni w HUIgalpie
Kwestię zasad bezpieczeństwa w Ameryce Środkowej miałem dość dobrze opracowaną pod względem teoretycznym. Sporo na ten temat czytałem, wiedziałem, jakich miejsc unikać, gdzie się powinno trzymać bagaże, żeby nie kusiły oka złodzieja itd. Miałem te wszystkie podróżnicze akcesoria bezpieczeństwa i zasady w głowie. Mimo to 3 dni temu wszystko wzięło w łeb: ktoś ukradł mój plecak z praktycznie całym moim podróżniczym życiem.
3 dni temu obchodziliśmy 4-miesięcznicę naszej podróży. Wypadła w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie w jej trakcie odwiedziłem – w Pearl Lagoon na karaibskim wybrzeżu Nikaragui. Wybrzeżu, które w przeciwieństwie do tego pacyficznego było kolonizowane przez Anglików. Przez to, chodząc po ulicach tej małej rybackiej wioski można się poczuć, jakby się opuściło Amerykę Łacińską i przyjechało na Jamajkę – na ulicach słychać głównie język angielski w tym zabawnym karaibskim wydaniu, zamiast „hola!” ludzie mówią sobie na przywitanie „all right”, do posiłków je się chleb kokosowy a nie tortille, z co drugiego domu płyną bujające rytmy reggae i, co najbardziej mnie urzekło, wszyscy odnoszą się do ciebie jakbyś mieszkał po sąsiedzku od lat. Tylu małych rozmów z tubylcami nie odbyłem w żadnym innym miejscu tej wyprawy. Jasne, często były to jedynie gadki-szmatki, na których końcu stała propozycja wycieczki lub sprzedaży biżuterii, ale wiele z nich sprowadzało się po prostu do zapytania, skąd jesteśmy, co tu robimy albo do opowiedzenia jakiejś historyjki na swój temat. I do tego te wszystkie „yessss, man!”, „that’s right sister”, „hello rastaman!” (serio, raz ktoś tak mnie przywitał!). Jeśli dla kogoś sam kreolski klimat jest niewystarczający, może wsiąść w łódkę i po niecałych dwóch godzinach rozkoszować się takim widokiem:
Ale dla mnie, od lat słuchającego muzyki reggae, mogłoby się obyć nawet bez Pearl Cays (bo tak nazywają się te rajskie wyspy). Puściłem sobie „nierytmicznego” Indios Bravos i nie mogłem uwierzyć we własne szczęście – słucham Indiosów na Karaibach, piję rum z colą, a obok wierci się ukochana Żona. Pokój, miłość, muzyka – teraz naprawdę kumałem sens tych trzech zestawianych często wyrazów.
Byliśmy tam niecałe trzy dni temu, a wydaje mi się, że od tego czasu minęła cała wieczność. Kilkanaście godzin po opuszczeniu Karaibów w autobusie jadącym do centrum miasta Juigalpa skradziono mój plecak. Z nastroju peace&love zostały zgliszcza.
Jak do tego doszło
6 lutego bladym świtem (pobudka o 4 rano) wyjeżdżamy z Perłowej Laguny z zamiarem przedostania się do miasta San Carlos – wrót do rzeki San Juan. Spływ nią ma być naszą ostatnią przygodą w Nikaragui.
Żeby uniknąć przesiadek i konieczności płynięcia średnio komfortowymi łódeczkami decydujemy się na dłuższą, niemal 5-godzinną podróż autobusem z Pearl Lagoon do El Ramy. To że aż tyle czasu potrzeba, żeby pokonać 100-km odcinek dzielący oba miasta niech najlepiej wyjaśnia kondycję drogi, po której się poruszamy. Ale ok, nie narzekamy. Mamy miejsca siedzące, a za oknem możemy podziwiać dżunglę dziką jak dzik z wiersza Brzechwy. Denerwujemy się tylko, czy w takim tempie wyrobimy się na autobus do Juigalpy, który odjeżdża z El Ramy o 10:30. W tej miejscowości chcemy przesiąść się do San Carlos. Po tym jak autobus najpierw łamie gumę, a potem wszyscy mężczyźni (barones, barones!) zostają zaprzęgnięci do pomocy przy wygrzebywaniu naszego chicken busa z błota, już wiemy, że nie ma szans na terminowy przyjazd do Ramy. I faktycznie – docieramy tu o 11:30. 1,5 godziny opóźnienia. Na szczęście z dworca w tej samej chwili odjeżdża autobus do Juigalpy. Chociaż oboje jesteśmy padnięci, nie mamy wody i jedynie resztki lokalnej waluty szybko podejmujemy decyzję: jedziemy. W autobusie ustalamy jednak, że do San Carlos dojedziemy następnego dnia, a tę noc spędzimy w Juigalpie. Potrzebujemy bankomatu, pralni i porządnego posiłku, od rana jedliśmy bowiem jedynie owoce i przekąski oferowane przez pakujące się do autobusu na każdym przystanku sprzedawczynie.
3,5 godziny drogi do Juigalpy mijają w miarę szybko. Kierowca wyrzuca nas przy wylotówce do miasta, bo jego punktem docelowym jest stołeczna Managua. Chociaż mówi, że centrum miasta jest niedaleko, wolimy się upewnić. Pytamy 3 różne osoby, jak najlepiej tam się dostać. Ktoś mówi, że piechotą to jakieś 20 minut. Normalnie wybralibyśmy pewnie tę opcję, ale po 10 godzinach w drodze decydujemy się na autobus miejski, którego podjeżdża akurat, gdy zastanawiamy się, czy iść na jego przystanek, czy może skoczyć wcześniej do widocznego po drugiej stronie ulicy bankomatu. Upewniam się u kierowcy, czy na pewno jedzie do centrum. Krzyczy, że tak i żeby ładować się do środka. Wszystko dzieje się w typowym dla Ameryki Środkowej pośpiechu. Żona jest za mną. Wchodzimy do chicken busa, ostatkiem sił wrzucam swój plecak na półkę nad naszymi głowami, mniejszy z elektroniką stawiam między nogami, a ten Żony biorę na kolana. Siada obok mnie i mówi, że w czasie, gdy gadałem z kierowcą, jakiś facet z dzieckiem na ręku (!) próbował otworzyć jej nerkę, gdy wsiadała do autobusu. Szok! Gadamy o tym dobre kilka minut. Nie możemy uwierzyć, że ktoś w biały dzień próbował coś takiego zrobić. Tym bardziej, że przez 4 miesiące podróżowania nie mieliśmy ani jednej tego typu sytuacji.
Wkrótce zaczynamy się jednak denerwować czym innym. Z miejsca, gdzie wsiedliśmy do autobusu, do centrum miało być dosyć blisko, a tymczasem jedziemy już dobre kilkanaście minut i kolejne przystanki nie wyglądają zbyt centralnie. Rozglądamy się nerwowo. W pewnym momencie czuję, że ktoś mnie dotyka w plecy, odwracam się odruchowo, ale szybko przypominam sobie, gdzie jestem. W chicken busach ciągle ktoś cię szturcha i dotyka. No big deal. Po chwili jednak ta sama dziewczyna szczypie mnie w ramię i szepcze bolsa („torba”). Najpierw patrzę na nią z lekkim zdziwieniem, ale po sekundzie do mnie dociera. Patrzę nad głowę. Mojego plecaka nie ma! Krzyczę tylko do Żony coś w rodzaju „Matko, plecak!” i rzucam się na tył autobusu. Ktoś woła, żeby zatrzymać autobus, a ja wybiegam na ulicę, wołając jak wariat donde, donde?! („gdzie?”). Po złodzieju nie ma śladu, ale do kurwy, ten plecak waży ponad 15 kg! Nikt nie porusza się aż tak szybko! Nie może być aż tak daleko, żebym nie mógł go dogonić. Biegnę przed siebie, ktoś pokazuje mi, żebym skręcił w prawo. Skręcam i widzę utwardzoną drogę prowadzącą lekko w górę, ale nawet nie miga mi postać z ogromnym niebieskim plecakiem. Przy ulicy siedzi grupka dzieciaków. Jestem tak wściekły i rozdygotany, że nie mogę skleić zdania po hiszpańsku. „Facet… duży, niebieski plecak…, mój, gdzie… widzieliście…”. Jeden z nich, który najwyraźniej rozszyfrował moje dukanie, mówi, że przed chwilą przechodził tu ktoś taki i poszedł w górę. Rzucam się biegiem. Na rogu pytam jakąś rodzinkę o to samo. Ktoś mówi, że nikt nic nie widział, ktoś inny dodaje, że chyba facet poszedł w prawo. Zrywam się w tę stronę, ale znowu nic. Powoli dociera do mnie, że już po wszystkim, straciłem plecak i cały ekwipunek. Zalewa mnie nowa fala wściekłości. Na rogu widzę dwóch młodych mężczyzn. Próbuję zapytać po hiszpańsku, czy czegoś nie widzieli. Ku mojemu zdziwieniu odpowiadają po angielsku. Mała ulga, mogę choć ciut lepiej wyjaśnić, co się stało. Mówią, że nikogo nie widzieli, ale mogą zadzwonić na policję, choć raczej marne szanse – to niebezpieczna dzielnica i takie rzeczy zdarzają się tu dość często. „KURWA, KURWA, KURWA!!!” krzyczę z bezsilności. Czas ucieka, a przecież w autobusie zostawiłem Żonę. Proszę dwóch typów o telefon na policję i wyjaśniam, że muszę po kogoś wrócić. Mówią, że możemy przyjść do nich i razem poczekać na przyjazd patrolu. Gdy się odwracam, widzę jednego z dzieciaków, których kilka minut wcześniej pytałem o drogę. To ten, który mnie zrozumiał. Idzie ze mną i po drodze pyta w moim imieniu wszystkich spotkanych ludzi, czy nie widzieli faceta z dużym niebieskim plecakiem. „W autobusie obrabowali tego gringo!”. „Nie jestem gringo, jestem z Polski, proszę pomóżcie mi” – mówię w jakiejś durnej nadziei, że informacja, że nie jestem ze Stanów cokolwiek zmieni. Ale nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Niektórzy śmieją mi się prosto w twarz i mówią, że niestety, ale nic nie widzieli. Spotykamy jeszcze raz tych dwóch mówiących po angielsku typów. Wyjaśniają, że na policji nikt nie odbiera. Zrezygnowany macham tylko ręką i biegnę dalej. Dzieciak (w całym zamieszaniu nawet nie zapytałem, jak ma na imię) mówi, że może złodziej zabrał plecak i pobiegł do rzeki, która płynie przez pobliską dolinę. Ale myślę już na tyle trzeźwo, żeby zrozumieć, że samotne schodzenie w dół rzeki, gdzie nikaraguańscy złodzieje mają swój punkt przerzutowy nie jest dobrym pomysłem. Mówię chłopczykowi, że muszę wracać. Odprowadza mnie jeszcze kawałek. W pewnym momencie podnosi z ziemi jakiś kij i mówi, że tak będzie bezpieczniej. Przed nami idzie jakiś facet z maczetą. „Idź spokojnie, tranquillo, to nic ci się nie stanie” mówi mój przewodnik. Teraz boję się już na serio. Gdy tylko go mijamy, zaczynam biec w kierunku miejsca, gdzie zatrzymał się autobus. Dzięki Bogu na krawężniku w otoczeniu grupki osób czeka Żona. Cała we łzach. Nie było mnie dobre kilkadziesiąt minut, w trakcie których ona odchodziła od zmysłów. Cymbał ze mnie, bała się bardziej niż ja! Na szczęście razem z nią z autobusu wysiadło paru innych pasażerów, zatrzymali się też inni Nikaraguańczycy, zaalarmowani niecodzienną sytuacją. Wezwali policję, której dwa patrole nadjechały po chwili. Czyli jednak ktoś tam odbiera telefony. Jedna z osób mówi, że widziała złodzieja. Niski, ciemna karnacja, czerwona koszulka. To zawęża kręg podejrzanych mniej więcej o jedną osobą w promieniu tysiąca kilometrów – mnie. Ale i tak jestem wdzięczny. W przeciwieństwie do osób, z którymi „rozmawiałem” przed chwilą są bardzo przejęci całym zajściem i szczerze starają się nam pomóc.
Policjanci od razu wsadzają nas do radiowozu. Ale zamiast natychmiast ruszyć w stronę, gdzie przed chwilą byłem, zaczynają spisywać protokoły, dzwonią, rozmawiają, ustalają coś między sobą. „KURWA, czas ucieka, nad czym oni się zastanawiają, przecież złodziej ciągle może gdzieś tam być!”. W tym momencie nadjeżdża autobus, w którym nas okradziono, feralna linia numer 6. Policjanci go zatrzymują i wyciągają faceta, który jest odpowiedzialny za sprzedaż biletów. Oczywiście nic nie wie, niczego nie słyszał, nic nie widział. On, człowiek, który jest w stanie zapamiętać i wyłowić w kilkudziesięcioosobowym tłumie osobę, która nie zapłaciła mu 8 cordob za przejazd! Beznadziejna sytuacja. Dopiero po kilku minutach ruszamy w stronę ulicy, gdzie przez kilkanaście minut biegałem jak wariat w lewo i prawo. Wchodzą do domu, jednego z tych, gdzie pytałem, czy ktoś czegoś nie widział (później okaże się, że to właśnie tu mieszka złodziej). My cały czas czekamy w radiowozie. Czas ucieka. Nikt nie mówi, co się dzieje, więc pozostaje nam czekać na rozwój wypadków. Po chwili policjanci wychodzą z „przesłuchania”. Ruszamy drogą w dół rzeki, o której mówił mój mały przewodnik. Mijamy chłopaków, którzy śmiali się, gdy prosiłem ich pomoc. Mówię o tym policjantowi. „Tu wszyscy się znają, będą kryć tego złodzieja. Ale spokojnie, mają pietra”. Nie bardzo wiem, co nam z tego, ale ok, chcę wierzyć, że zna się na swojej robocie lepiej niż ja. Dojeżdżamy nad rzekę. Dwie policjantki wychodzą z samochodu i zaraz wracają z jakimś chłopakiem. Przyprowadzają go przed szybę samochodu i pytają, czy to ten, który ukradł mój plecak. Ja nie mam pojęcia, nie widziałem go nawet przed chwilę. Żona nie jest pewna. Zaczyna powoli odtwarzać wydarzenia z autobusu i kojarzyć pewne twarze, ale wydaje jej się, że tej tam nie było. Skąd mamy to wiedzieć?! Wszystko działo się tak szybko, a przecież byli tam świadkowie, którzy na pewno wszystko dobrze widzieli. Dlaczego nikt ich nie szuka, nie spisuje zeznań?! Kurwa, to nie tak powinno wyglądać. Ostatecznie puszczają chłopaka wolno, a my jedziemy na komisariat.
Jesteśmy na nogach od jakichś 12 godzin, ciągle nic nie jedliśmy, a teraz czeka nas jeszcze spisywanie zeznań i dukanie po hiszpańsku. W trakcie tej papierkowej roboty na komisariat przychodzi dziewczyna, która próbowała mnie ostrzec w autobusie. Mówi, że dokładnie wie, kim jest i gdzie mieszka złodziej. Bała się zareagować bardziej zdecydowanie dlatego, że zdaje sobie sprawę, że on wie to samo na jej temat. Policjant tłumaczy nam, że to zgadza się z ich podejrzeniami. Wiedzę, w którym domu mieszka złodziej, ale w trakcie przeszukania nie zastali go, wrócą tam jutro rano. Nic tu po nas. Policjanci odwożą nas do centrum i kwaterujemy się w jakimś zawilgotniałym hostelu z właścicielem o empatii na poziomie pantofelka.
Powoli schodzi ze mnie napięcie i całe wkurwienie. Na spokojnie wyliczam, co miałem w plecaku i jak duże są straty. Na szczęście paszporty i pieniądze mieliśmy w nerkach, aparat i laptop w małym plecaku. Nie straciliśmy więc niczego, co uniemożliwiałoby nam dalszą podróż albo powrót do kraju, o którym kilkukrotnie już dziś myślałem. Wszystkie ciuchy (PTNS!), buty, śpiwór, statywy do aparatu, okulary, retainer (bardzo drogie coś do zębów, z czego użytek złodziej może mieć mniej więcej taki, co łysy z grzebienia), dysk zewnętrzny, głośnik…

Ostatnie zdjęcie Konserwy – Laguna de Apoyo niedaleko Granady
KONSERWA TURYSTYCZNA! Kurwa, przecież w plecaku była Konserwa, z którą od 8 lat podróżuję po świecie. Teraz serio chce mi się płakać. Przepadła najprawdopodobniej bezpowrotnie. Tak samo jak bułgarska flaga, którą woziłem ze sobą od erazmusowych czasów w Sofii. Bezsilność. Tak się właśnie czuję, a to jedno z najgorszych uczuć, jakie znam. Nic nie da się zrobić. Ale ciągle łudzę się, że może nikaraguańska policja zdoła jednak coś wskórać (przecież wiedzą, kim jest złodziej!!!), z drugiej strony zdrowy rozsądek podpowiada, że minęło zbyt wiele czasu, żeby liczyć, że złodziej nie ukrył/upłynnił swojego łupu (chociaż, do chuja, kto w kraju, gdzie średnia temperatura to 27 stopni Celsjusza kupi od niego ŚPIWÓR?!). Przepadły nieliczne pamiątki, które kupiliśmy po drodze, zbierane dla rodziny i znajomych magnesy na lodówkę, wywalczone z takim trudem prawo jazdy… Ktoś powie, że to wszystko tylko rzeczy. Jednak rzeczy też są ważne, szczególnie w podróży. Dużo ułatwiają. Poza tym, gdy wszystko ciągle jest nowe, inne i nieznane fajnie jest mieć coś, co jest stare i znajome. Ale trudno, ja już swoich talizmanów nie mam. Zobaczymy też teraz, jak zmieni się nasze podróżowanie bez tych wszystkich ułatwiaczy typu linka do bielizny, głośnik do słuchania muzyki, ręcznik szybkoschnący, łyżkonożowidelec itd.
Ale nie mam już siły dalej się martwić. Oglądam jeszcze fragment ostatniego Batmana z hiszpańskim dubbingiem (dubbingowane odgłosy walki zawsze poprawiają mi humor) i zasypiam.
Po
Następnego dnia rano pojechaliśmy na policję sprawdzić, czy coś nowego w naszej sprawie się pojawiło. Policjant, który prowadzi naszą sprawę powiedział, że byli rano w domu podejrzanego, ale go nie zastali. Będą próbować i jak coś ustalą, dadzą nam znać. Już nawet nie miałem siły specjalnie się dziwić temu, że policja bawi się ze złodziejem w ciuciubabkę. Resztki nadziei na odzyskanie plecaka, które mieliśmy jeszcze przed wyjściem z hostelu, właśnie prysły.
Siedzieliśmy z Żoną na krawężniku, rozmyślając, co teraz robić, jakie rzeczy trzeba odkupić w pierwszym rzędzie, gdy zagadała nas jakaś policjantka. Gdy wyjaśniliśmy, co się stało i skąd jesteśmy, powiedziała, że w miejscowym sądzie ma znajomą z Polski, panią Grażynę. Niewiele się zastanawiając, wyszliśmy na ulicę, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do sądu. Myśl, że będziemy mogli wreszcie komuś bez językowych barier opowiedzieć całą tę historię była tak miła i pociągająca, że nawet niespecjalnie się zastanawialiśmy, jak pani Grażyna mogła by nam pomóc.
Okazało się, że rodaczka mieszka w Nikaragui od ponad 25 lat. Tutaj skończyła studia, wyszła za mąż i ma dwójkę dzieci. Opowiedzieliśmy jej, co się nam przytrafiło. Nie pozostawiła nam zbyt wielu złudzeń, co do skuteczności nikaraguańskiej policji i radziła, żeby raczej próbować się z tą sytuacją pogodzić i jechać gdzieś dalej, gdzie można by o sprawie szybko zapomnieć. Jednocześnie zobowiązała się, że będzie sprawę monitorować i jeśli coś nowego by się w związku z nią pojawiło, da nam znać. Zadzwoniła też w kilka miejsc i poradziła nam, gdzie możemy kupić najbardziej potrzebne rzeczy, takie jak ładowarka do komputera. Byłem jej niesamowicie wdzięczny, że każdą rozmowę rozpoczynała od informacji, że ma tu dwójkę Polaków, którzy dzień wcześniej zostali okradzeni w autobusie. No cóż, wiecie, jak to jest z nadzieją, umiera ostatnia. A im więcej osób wie o całej sprawie, tym żywot esperanzy dłuższy.
Resztę dnia spędziliśmy na zakupach. Kilka koszulek z ciucha, jakieś majtasy, chiński plecak, klapki pod prysznic. Powinno wystarczyć na podróż do Kolumbii. Bo na razie tam się kończą nasze plany (przed przyjazdem na Karaiby kupiliśmy bilety z Panama City do Medellin na 17 lutego). Co będzie dalej, nie wiem. Odkupienie całego straconego sprzętu, z porządnym plecakiem i śpiworem włącznie, nie będzie łatwe i nie wiem, czy ma sens. Ale myśl o natychmiastowym powrocie do Polski zniknęła równie szybko co się pojawiła. Po pierwszym szoku i oszacowaniu strat doszliśmy do wniosku, że aż tak wielkiej tragedii nie ma. No i przede wszystkim nic nie stało się nam. Wypada więc napisać: mogło być znacznie gorzej.
—
Gdy w poszukiwaniu złodzieja kręciłem się w kółko po tej dzielnicy Juiglalpy, chłopczyk, który mi pomagał, w którymś momencie zapytał „jak to jest, że tylko ja cię rozumiem?”. Bo faktycznie było tak, że ja coś do tych ludzi mówiłem, ale każdy patrzył na mnie jak wariata i dopiero, gdy mały mniej więcej powtarzał moje słowa (zazwyczaj więcej), mówili swoje „ja nic nie wiem, ja nic nie widziałem”. I tak się czasami zastanawiam, czy to jest tak, że ja nie kumam tego świata, czy świat nie kuma mnie? A serio do tej pory nie kumałem, że takie rzeczy NAPRAWDĘ się dzieją. I nie ma znaczenia, jak bardzo uważny czy nieuważny jesteś.
Nie mam pojęcia, co bym zrobił, gdybym dogonił tego złodzieja. W ogóle o tym nie myślałem, gdy wybiegałem z autobusu. Z perspektywy wiem, że to było mega nieodpowiedzialne i niebezpieczne, ale wtedy zadziałał instynkt. Byłem tak wściekły, że chyba rozszarpałbym go gołymi rękami. Ale mam też w sobie taką wizję, w której po prostu staję przed nim i mówię „pojebało cię? To przecież moje!”. Bo wydaje mi się zwyczajnie oburzające, że ktoś tak po prostu, na oczach kilkudziesięciu osób, może sobie wziąć cudzą własność. Teraz wiem, że takie zdarzenia są bardziej niż oczywiste. I’m a big boy now.
Mam nadzieję, że złodziej połasił się na przeterminowaną od 5 lat Konserwę i zwija się teraz w bólu i sraczce gdzieś w zatęchłej juigalpskiej norze. Nie chcę, żeby zepsuł mi radość tej podróży. I choć myśli ciągle automatycznie wracają mi do tego momentu w autobusie nr 6, gdy dziewczyna pierwszy raz mnie szturchnęła i pojawia się w nich pytanie „co by było gdyby?”, wiem, że w końcu się pozbieramy. W końcu, prędzej czy później, every little thing gonna be all right.
Bless!