Ameryka moim okiem Meksyk

JO-flesz: cenoty

19 października 2016

Zaokrętowanie w Tulum powoli zmierza ku końcowi. Równie niespiesznie odhaczam kolejne miejsca, które TRZEBA zobaczyć, będąc tutaj, czy szerzej – będąc na Jukatanie. Takimi must see, bo inaczej do końca życia będziesz słyszał, żeś ciamajda, bo byłeś w tych okolicach i nie widziałeś, z pewnością są cenoty, czyli meksykańskie stawy.

W miniony weekend przekonałem się na własnej skórze o dwóch rzeczach:

  1. Nie mam pewności, czy świat, po którym chodzę naprawdę jest okrągły, ale na pewno jest mały.
  2. Wikipedia jednak czasami kłamie – zgodnie z zapowiedzią prowadzę testy prawdziwości zdania, że w Meksyku do picia nadaje się jedynie woda z kranów w Cancun. Wypiłem tę z Tulum (YOLO) i jeszcze chodzę po tym małym świecie.

W sobotę jakimiś dzikim zbiegiem okoliczności trafiłem na imprezę urodzinową, której gospodynią była Polka z Warszawy, a połowę gości stanowiły inne Lachy. A nie dalej jak  dwa dni wcześniej miałem taki przebłysk myślowy: to dziwne, że jestem drugi tydzień w Meksyku i nie spotkałem jeszcze żadnego rodaka. Że to się w końcu stało aż tak zadziwiające więc nie było, ale już to, że mamy wspólnych, bardzo bliskich mi, znajomych – już całkiem. Heca.

Rodaczka, jej rodzice i wuj od kilku (wuj nawet -nastu) lat mieszkają w Tulum. Podobno miłość od pierwszego wejrzenia. Codziennie robię tutaj z Żoną kilka kilometrów od naszej kwatery do centrum, czasem (dokładnie dwa razy) – na plażę i trudno mi tę miłość pojąć. Mnie nic takiego nie sieknęło, choć przyznam bez przymusu, że plaże i natura wokół nich jest tutaj prawdziwie rajska. Może gdybym codziennie budził się w domku nad Morzem Karaibskim, może gdybym pojawił się tutaj, tak jak oni, kilka-kilkanaście lat temu, gdy Tulum było w zasadzie wioską z ledwie kilkoma restauracyjkami i hotelikami, też miałbym te tulumskie motylki w brzuchu. Nie budzę się i nie pojawiłem, więc myśl, że w sobotę zawijam się stąd w stronę granicy z Belize raduje mnie bardzo.

Na imprezie ktoś mnie zapytał, co ze wszystkich atrakcji Tulum jak do tej pory podobało mi się najbardziej. I serio lekko zdębiałem. Do tego nie zadziałał jakiś filtr savour a vivre-owy i odpowiedziałem coś w stylu: „a tu jest coś więcej do zobaczenia niż ruiny (checked!) i plaża (checked!)?”. „No jak to?” – zdziwił się imprezowy ktoś – „a cenoty?!”.

Ach tak, cenoty. Oczywiście przez tydzień pobytu na Jukatanie nasłuchałem i naczytałem się o nich już całkiem sporo. Chyba najbardziej charakterystyczny, obok Chichén Itzá, symbol tej części (a może w ogóle całego) Meksyku. O ile prekolumbijskie miasto Majów, jeden z siedmiu nowych cudów świata, z różnych powodów sobie odpuściliśmy (Meksyk niestety jest zbyt wielki, żeby zobaczyć tu wszystko, co WARTO zobaczyć), o tyle cenotów na samym Jukatanie jest na tyle dużo (jakieś 3 tysiące i ciągle ktoś odkrywa nowe na swoim podwórku w dżungli), że już naprawdę wstydziłbym się, gdybym choć jednego nie zobaczył.

Podobno cenoty, jak cały Jukatan, powstały na skutek uderzenia olbrzymiego meteorytu o dno morza. Podobno tego samego, co zabił dinozaury (oczywiście wszystkie poza Denverem, ostatnim dinozaurem). Siup i wyrósł nowy półwysep, solidnie przy tym podziurkowany. W dziurkach – po części otwartych, po części w formie jaskiń – znajduje się krystalicznie przejrzysta woda gruntowa. Takie studnie miewają nawet po kilkanaście metrów głębokości, więc to, że z góry widać ich dno, naprawdę robi efekt WOW.

Ostatecznie z Żoną postanowiliśmy wybrać się do cenotu Escondido (ukrytego) oddalonego o jakieś 3 km od naszej kwatery, tuż po drodze 307 wiodącej do Chetumal. W zasadzie można by więc do niego się dostać pieszo (jakieś pół godziny truchtem). Dla hecy w jedną stronę pojechaliśmy jednak autobusem (20 M$ od osoby), a z powrotem próbowaliśmy złapać stopa, ale okazało się, że żaden Meksykanin nie chciał złapać dwójki chudych białasów z Polski. W OGÓLE SIĘ NIE OBRAŻAM Z TEGO POWODU. Marsze w 30-stopniowym upale są super.

Wizyta w cenocie Escondido był połączona z wizytą w drugim, sporo mniejszym, co się zwie Cristal. Za takie combo trzeba było zapłacić 120 M$ od osoby. Najpierw poszliśmy do Cristala i zwinęliśmy się stamtąd po 10 minutach. Serio wyglądał jak tylko nieco czystszy staw. Sporo szlamu, sporo Japończyków, mało rybek bez oczu. Więc raczej ROZCZAROWANKO. Żeby dostać się do tego drugiego, trzeba było poprosić pana z budki z biletami, żeby przeszedł z nami na drugą stronę drogi szybkiego ruchu i otworzył nam furtkę do dżungli. Escondido faktycznie był nieco ukryty, trzeba było przejść jakieś 600 m „leśną” ścieżką, żeby do niego trafić. I tu już wszystko było jak należy.

Z pewnością miałbym z tego więcej funu, gdybym potrafił lepiej pływać czy nurkować, ale i tak orzeźwiająca (pierwszy raz od dwóch tygodni użyłem sformułowania „zimno mi”), przejrzysta woda, mała liczba turystów i dzika natura wokół sprawiły, że szybko skumałem całą tę cenotową podjarkę.

Komentarze

TAG

17 października 2016

22 października 2016

PODOBNE WPISY
2 komentarze
  1. Odpowiedz

    camilo

    24 października 2016

    Kolejny odcinek przeczytany ,czytam ,śledzę,oglądam , widoki bajka, nie będe pisał że zazdroszczę ,ale ku*#! a zazdroszczę tak naprawdę 😉
    Podkład muzyczny pod filmem pompa niezła ha ha ha . Pozdróweczki dla Was uważajcie na siebie !!!

  2. Odpowiedz

    Jacek

    25 października 2016

    heh, dzięki Camilo! fajnie, że czytasz i cieszę się, że Ci się podoba! jutro MEXICO CITY, więc powinno być tylko ciekawiej 🙂 zdrówko!

Zostaw komentarz