Chyba twoja stara. Antigua
Jak wpis ma taki gruby tytuł, to wiadomo – dalej napięcie może tylko rosnąć. Tym bardziej, że początkiem historii Antiguy Guatemali, czyli „starej Gwatemali” (hue hue hue) jest trzęsienie ziemi. Zapnijcie dobrze paski na przedświątecznych brzuszkach i załóżcie kaski na zmarznięte główki – zapraszam na krótki spacer po knajpach i ulicach miasta, które było moim ostatnim przystankiem w Gwatemali.
Antigua to modelowy wręcz przykład miasteczka kolonialnego. Niska zabudowa, kolorowe budynki, przecinające się pod kątem prostym ulice i życie skupione wokół centralnie umiejscowionego zocalo. Uroczo. Powodów do odwiedzenia Antiguy jest jednak znacznie więcej.
Położenie
Podobnie jak w przypadku jeziora Atitlan kluczową sprawę odgrywa tutaj położenie. Antigua ze wszystkich stron otoczona jest wzniesieniami i – co bardziej spektakularne – wulkanami. Górują nad nią te o nazwie Agua i Pacaya, nieco dalej na horyzoncie rysują się Fuego i Acatenango – aktywne, regularnie wyrzucające z siebie strumienie lawy i kłęby dymu bestie. Ten drugi jest jedną z większych atrakcji całej Ameryki Środkowej. Codziennie tłumy turystów wybierają się na dwudniowy trekking, by skleić pionę i zrobić sobie selfie z plującą ogniem, wznoszącą się niemal 4 tysiące m ppm. górą. Z relacji spotkanych po drodze ludzi wiem, że po drodze płaczą, dostają choroby wysokościowej i przeklinają moment, w którym wpadli na pomysł takiej wspinaczki, bo droga na szczyt do najłatwiejszych nie należy. Długo biłem się z myślami, czy położyć na szali swe chude i niezaprawione w wysokogórskich wyprawach życie i sprawdzić, ile w tych utyskiwaniach i lamentach prawdy. W tym nierównym pojedynku ostatecznie wygrały myśli i wyuczone asekuranctwo. Wulkaniczny pierwszy raz postanowiłem przeżyć ze Świętą Anną w Salwadorze. Podobno jest bardziej przystępna niż Acatenango. Besos dla niej.
Ale żeby choć jednym okiem objąć niewielką w sumie rozmiarowo Antiguę nie trzeba wdrapywać się aż na wulkan. Wystarczy wybrać się na krótki 20-minutowy spacer na niewielkie wzniesienie o nazwie Cerro de la Cruz, by cieszyć źrenice takim widokiem:
Historia
Długa i usłana cierniami. Antigua (a w zasadzie La Muy Noble y Muy Leal Ciudad de Santiago de los Caballeros de Goathemala, w skrócie – Santiago de Guatemala) została założona w 1541 r., ale o dziwo nie ma nic wspólnego z Commodore 1541. Była stolicą nie tylko Gwatemali, ale całej skolonizowanej przez Hiszpanów Ameryki Środkowej aż do 1776 r., gdy potężna trzęsienie ziemi zamknęło stołeczny rozdział w historii miasta. Trzęsienie było na tyle potężne, że władze Hiszpanii uznały, że nie ma sensu bawić się w odbudowywanie dotychczasowej stolicy i lepiej zbudować sobie nową – na nieco bardziej stabilnych fundamentach. Taki był początek dzisiejszej Guatemala City.
Mimo że rząd w 1777 r. formalnie zabronił mieszkania w zrujnowanym mieście, znalazło się sporo ananasów, którzy ani myśleli się z niego ruszać. Miasto, które na początku XX w. oficjalnie zmieniło nazwę na Antigua Guatemala, bardzo powoli i, jak rozumiem na nielegalu, podnosiło się z knock-downu zadanego przez trzęsienie ziemi. Proces ten był na tyle skuteczny, że w 1979 r. całe zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Tym, co wyróżnia Antiguę na tle innych miast i miasteczek kolonialnych Ameryki Łacińskiej, są właśnie pamiątki po trzęsieniu ziemi sprzed ponad 200 lat. Obok odbudowanych i odrestaurowanych budynków znajdują się ruiny dawnych kościołów, katedr i pałaców. Ten architektoniczny misz-masz nadaje miastu specyficznego uroku. Pisząc „misz-masz”, mam na myśli połączenie odbudowanego starego ze zrujnowanym. W przeciwieństwie bowiem do San Cristobal czy Puebli – innych kolonialnych miast, które odwiedziłem – Antigua jest o wiele bardziej spójna wizualnie. Praktycznie nie ma tu budynków w innym niż kolonialny stylu. Fani ursynowskich blokowisk czy warszawskiego śródmiejskiego Manhattanu mogą więc być tu nieco rozczarowani.
Na pierwszy rzut oka wygląda to naprawdę ładnie, ale po dwóch dniach pośród identycznych uliczek i budynków dostawałem kurwicy. W każdym innym miejscu po takim czasie byłem w stanie odnaleźć miejsce, w którym byłem poprzedniego dnia, nawet przy mojej upośledzonej orientacji w terenie. W Antigle – chuja. Wieczorem chcę kupić ciasto bananowe w piekarni, w której byłem kilka godzin wcześniej i czuję się, jakbym szukał peronu 9 i 3/4 – piekarnia wyparowała! Jestem na tej samej ulicy, obok tej samej kawiarni, a piekarni i chleba z banana nie ma. Sprawy nie ułatwia też fakt, że w mieście nie ma standardowych ulic imienia Mickiewicza czy innego Chopina, ale są numerki i kierunki świata, tj. avenida 1 północna, 2 południowa, calle 3 zachodnia itd. Dziękuję za taką logikę.
Żarcie
Gwatemalski wikt rozczarowywał na każdym kęsie. Po zróżnicowanej i wyrazistej kuchni Meksyku, to co dostawałem na talerzu na południe od San Cristobal bywało co najwyżej takie sobie. I stosunkowo drogie, bo zazwyczaj na obiad, którym i tak nie dawałem rady się najeść, musiałem wydać ok. 15 zł. W Antigle miało być inaczej. W końcu to miasto nastawione na turystów, a przez to oferujące więcej tanich opcji żywieniowych niż tylko smażony kurczak z ryżem i fasolą. I faktycznie, obok masy ekskluzywnie wyglądających restauracji i barów, bez problemu można było dostrzec opcje bardziej budżetowe, oferujące m.in. tacosy, których w Meksyku chyba nie doceniałem tak bardzo jak na to zasługiwały.
⦁ La Casa de Mixtas (3a Calle Oriente)
Gdzieś przeczytałem, że można tu dostać 3-daniowe menu del dia za 25 Q, ale albo ta informacja nie jest prawdziwa, albo przyszedłem już za późno, by na taki zestaw się załapać. Ostatecznie zdecydowałem się tutaj zostać i zjeść burrito z chorizo za 20 Q (w tej cenie dostałem też refresco, czyli chłodny napój, z hibiskusa). Porcja była solidna i naprawdę pyszna, więc z menu del dia czy bez – PROPSY dla Mixtasy. Tym bardziej, że niemal po sąsiedzku, na tej samej ulicy, można znaleźć tani jak na antiglańskie warunki nocleg – 90 Q za osobny pokój z dwoma łóżkami i darmowym wi-fi w Posadzie Vero.
⦁ Tipico Antigueno (Avenida de Santa Lucia, niedaleko dworca autobusowego)
Tu trafiłem raczej z braku laku i marudzenia Żony niż prawdziwego chcenia, bo restauracja nie sprawia wrażenia ekonomicznej, ale ostatecznie nie wyszło tak źle – solidna porcja gulaszu za 30 Q jest do przełknięcia.
⦁ Rincon Tipico (3a Avenida Sur, niedaleko skrzyżowania z 6a Calle Oriente)
Mimo że przez pierwsze dwa dni pobytu w Antigle mijałem to miejsce kilka razy, jak już wymyśliłem, że pójdę tam na obiad – bum, Rincon się schował i ostatecznie trafiłem do innego, wspomnianego wyżej, Tipico. Niemniej, z pierwszej ręki, bo od poznanej jeszcze nad Atitlanem francusko-greckiej pary, która w tym samym czasie wizytowała Starą Gwatemalę, wiem, że warto Rincona się naszukać. W nagrodę można dostać pierwszej klasy grillowanego kurczaka z ryżem i refresco za ok. 20 Q.
Podczas pobytu w Antigle odwiedziłem jeszcze dwa gastromiejsca, które mogę z czystym sumieniem polecić. Pierwsze to Cafe No Se na 1 Calle Poniente – nieco hipsterski, bardzo przyjemny bar ze sporym wyborem piw i innych alkoholi i muzyką na żywo. Drugie – to ta jebana piekarnia, słynącą z chlebków bananowych, której dwa dni szukałem. Ostatecznie udało mi się ją dopaść na 4 Avenidzie Sur. Okazało się, że chlebek jest całkiem przeciętny (w sensie pewnie uznałbym go za pyszny, gdyby nie to, że dzień wcześniej kupiłem inny w zupełnie zwyczajnej, nieopisywanej w Loonley Planet, piekarni na 1 Calle Poniente – tej samej, co Cafe No Se – który wg mnie był o wiele lepszy), ale za to ciastko czekoladowe… Uhm, rozkosz w ustach.
XXX
No i taka to była moja Antigua. Przez chwilę braliśmy z Żoną pod uwagę scenariusz, w którym zostajemy tu miesiąc, wynajmujemy mieszkanie, zakorzeniamy się nieco, wykupujemy kurs hiszpańskiego, Żona uczy się szydełkować lokalne hafty, a ja jednak idę umierać za wulkan. Dwa dni wystarczyły jednak, żeby ten scenariusz odrzucić. To ciągle nie to. Dobrze się w Antigle czułem, ale szczególnie wieczorne spacery po jej sennych ulicach uświadamiały mi, że jednak jest to trochę wydmuszkowe miasto. Robi dobre pierwsze wrażenie, ale po bliższym poznaniu okazuje się, że za tą piękną fasadą niewiele się kryje. Takie miasto-atrapa, bez duszy i energii, którą miało chociażby nieodżałowane San Cristobal de Las Casas.
Kolejny przystanek – El Salvador. Trochę nieznany, na pewno cieplejszy i mniej sformalizowany turystycznie niż Gwatemala. Cieszę się jak dziki zarówno na myśl o tym małym nadpacyficznym państwie, jak i na fakt, że zamykam pełen narzekań i malkontenctwa gwatemalski rozdział Podróży. Szczerze wierzę, że kolejny będzie bardziej optymistyczny i słoneczny.
Besos dla Was, celuvki za ciastka czekoladowe z piekarni z peronu 9 i 3/4.