Ameryka moim okiem Boliwia

5 powodów, dla których będę dobrze wspominał Boliwię

6 czerwca 2017

Każdy kij, nieważne czy od deszczu, czy od szczotki, ma dwa końce. I każdy kraj, który do tej pory odwiedziliśmy, miał różne oblicza. Nie inaczej było z Boliwią, która owszem, mocno dała mi się w kość, niemniej miała też swoją jasną stronę. W ciągu 12 dni odwiedziliśmy miejsca i spotkaliśmy ludzi, dla których warto było znieść te wszystkie niewygody, o których pisałem w poprzednim poście.

1. Salar de Uyuni

Czyli absolutny top całej naszej dotychczasowej włóczęgi. Doświadczenie z zupełnie innego poziomu. Coś, o czym będę opowiadał wnukom i kolegom od remika. Jedno z tych kilku przeżyć, których mogę bez cienia przesady napisać, że było prawdziwą przygodą. Kosmos.

Klasyczna wycieczka na Salar de Uyuni, a na taką się zdecydowaliśmy, to 3 dni i 2 noce. Tak naprawdę największa na świecie pustynia solna (10 582 km²) jest tylko jednym z jej przystanków, który wypełnia pierwszy dzień wyprawy 7-osobową Toyotą Land Cruicer (zawsze 4×4).

Drugi i część trzeciego to eksploracja Parku Narodowego Eduardo Avaroa, gdzie można zobaczyć na żywo flamingi przechadzające się po wodach okolicznych lagun, ośnieżone szczyty wulkanów, gejzery, przeróżne formacje skalne i inne cuda natury. Sztos! Te krajobrazy zrobiły na mnie chyba większe wrażenie niż ciągnące się kilometrami słone przestrzenie. Nawet koszmarna pogoda – chmury, wiatr, ziąb i sypiący całą drugą noc śnieg – nie były w stanie zepsuć tego doświadczenia. Wręcz przeciwnie – mgła nadawała oglądanym krajobrazom wyjątkowego, mistycznego klimatu.

I choć drugiej nocy byłem szczerze wydygany perspektywą snu w lepiance, gdzie temperatura spadła poniżej zera, a przez śnieżyce trzeciego dnia nie udało nam się dojechać we wszystkie planowane miejsca, znajdujące się niedaleko granicy z Chile, kurwać, było pięknie i nie żałuję ani jednego wydanego na tę wycieczkę boliwiana i ani jednej niewygody, z którą się wiązała.

 

2. Walki cholitas

To również doświadczenie, które zdecydowanie wymyka się jakimkolwiek definicjom i klasyfikacjom. Oto bowiem w El Alto – trochę miasteczku nieopodal La Paz, trochę jego dzielnicy – w każdy czwartek i niedzielę odbywają się stylizowane na amerykańskim wrestlingu czy meksykańskim lucha libre (może nawet bardziej, bo w Boliwii wszystko co amerykańskie jest be) walki kobiet ubranych w tradycyjne boliwijskie stroje – sukienki, meloniki itd. Określa się je tu mianem cholit, stąd zawody, w których biorą udział to cholita libre.

Panie, ku uciesze zgromadzonego tłumu, którego mniej więcej 30% to turyści, robią więc nieprawdopodobne show. Okładają się pięściami, leją po tyłkach, kopią po nogach, plują, przeklinają, wrzeszczą, słowem – wszystko co potrzebne, by wywołać radość zgromadzonej gawiedzi. Oczywiście wszystko na niby. I wierzcie mi – nie jest to aktorstwo najwyższych lotów. I to jest chyba w tym wszystkim najzabawniejsze. Chociaż sam nie wiem, czy „zabawa” to najlepsze określenie tego, co tam serwują. Odczucia miałem więcej niż ambiwalentne. To takie doświadczenie z gatunku guilty pleasure – jak oglądanie „Armagedonu” czy „Karate Kid”.

Podobno wrestling cholitas to wyraz emancypacji boliwijskich kobiet, demonstracja ich siły i równouprawnienia, które udało im się osiągnąć po latach upokorzeń i dyskryminacji ze strony mężczyzn i opresyjnego państwa. Wracam wspomnieniami do tej zimnej sali treningowej w El Alto, patrzę na zdjęcia i… sam nie wiem. Ta teoria wydaje mi się co najwyżej wyrazem dobrego marketingu organizacji odpowiedzialnej za to całe show. Niemniej pozycja cholitas w boliwijskim społeczeństwie to z pewnością niezwykle ciekawa i zarazem delikatna kwestia (zainteresowanych odsyłam do świetnego artykułu BBC na ich temat).

 

3. Plaza Mayor de San Francisco, czyli przaśność La Paz

Każdy, kto choć przez kilka godzin był w Warszawie, powinien kojarzyć „patelnię”, czyli plac przed stacją metra Centrum. To popularne miejsce spotkań, ale też występów różnej maści mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Jednym z nich jest koleś, który odkąd pamiętam daje tu koncerty gry na krześle. Ma swoje pałki i przez kilka godzin dziennie nakurwia nimi po drewnianym meblu. Jednym się podoba, innym nie, ale rzadko kto zatrzymuje się przy nim na dłużej niż 5 minut. A teraz wyobraźcie sobie, że każdego dnia jego wstęp obserwuje kilkadziesiąt-kilkaset osób. Siedzą i patrzą jak koleś gra na krześle. Czujecie ten klimat? Jeśli tak, to możecie skumać, jak wygląda dzień powszedni na Plaza Mayor de San Francisco, głównym placu La Paz. Są tam takie wielkie schody, na których niezależnie od pory dni widziałem tłum osób, obserwujący występujących na placu solistów – muzyków, komiwojażerów, akwizytorów. Z żywym zainteresowaniem oglądali gościa udającego Michaela Jacksona albo panią robiącą wielkie show wokół sprzedaży spinki do włosów. Nie wiem, może część z nich tam po prostu sobie odpoczywała, ale coś mnie się zdaje, że tak naprawdę to NIE. 

 

4. Coroico

La Paz wymęczyło nas na tyle, że uznaliśmy, że potrzebujemy przynajmniej dwóch dni w jakimś spokojnym, cichym i ciepłym miejscu, gdzie będziemy mogli oddać się słodkiemu nicnierobieniu. Przeczytaliśmy więc internet i znaleźliśmy Coroico – miasteczko oddalone ok. 100 km na północny-wschód od La Paz. Z opisów na różnych blogach wynikało, że spełnia wszystkie nasze kryteria, a w dodatku jest położne „jedynie” 1 525 m n.p.m., więc nie dostaje się tu zadyszki przy wiązaniu butów.

Większości odwiedzających Boliwię podróżników Coroico jest znane przede wszystkim jako miejsce, gdzie kończy się słynna death road, czyli licząca 56 km „najniebezpieczniejsza droga na świecie”, smakołyk dla fanów dwóch kółek i sportów ekstremalnych. Że ja ze sportów ekstremalnych to ewentualnie zapłacenie rachunku za telefon 3 dni po terminie, tę atrakcję sobie odpuściłem.

Wsiedliśmy więc w collectivo i po niecałych czterech godzinach bezpiecznej drogi dla lamusów byliśmy w Coroico. Skłamałbym, gdybym napisał, że z miejsca skradło nasze serca. Wyobrażałem sobie urokliwą wioskę, z wąskimi uliczkami i ładną zabudową (ludzie na blogach to naprawdę cuda potrafią robić!). A tu jeb – rozkopane ulice, główny placyk obstawiony pizzeriami, a ceny w hostelach zabójcze. I początkowo był dramat i myśli o szybkim zawijaniu się z „turystycznej stolicy Boliwii”, jak reklamuje się Coroico.

Na szczęście tak się nie stało. Opanowaliśmy panikę, znaleźliśmy super hostal z rozsądną ceną i przesympatyczną obsługą i zostaliśmy tu 3 dni. Coroico odwdzięczyło nam się wieloma małymi radostkami – najbardziej malowniczo położonym boiskiem do nogi, jakie widziałem, rodzinną wegetariańską knajpką z pysznym jedzeniem, sąsiedzką, serdeczną atmosferą panującą na głównym placyku, a przede wszystkim – pierwszorzędnym wywczasem i regeneracją.

 

5. Sucre

Na wikitravel przeczytałem, że to najspokojniejsze miasto w Boliwii, a może i w całej Ameryce Południowej. Jak na moje oko – gruba przesada. Sucre, czyli właściwa (konstytucyjna) stolica Boliwii (tak, tak – to nie La Paz!), to wielka, głośna i zatłoczona metropolia. Niemniej – nie sposób nie zachwycić się jego historycznym, na bieżąco malowanym na biało, centrum, piękną, neoklasycystyczną architekturą, parkiem Boliwara czy położoną na wzniesieniu dzielnicą Recoleta, skąd rozciąga się piękny widok na całe Sucre. No i jest tu przyjemne, wiosenne ciepełko, a w Boliwii to jednak rarytas 🙂 


Praktyczne:

Uyuni

  • Wszystkie wycieczki startujące w Uyuni (alternatywnie można zacząć od drugiej strony i wystartować w Tupizie – wtedy pustynia solna jest finałem, a nie początkiem touru) wyglądają niemal identycznie – odwiedza się te same miejsca, w tej samej kolejności, tym samym modelem samochodu. Ale nie jest tak, że nie ma znaczenia, którą agencję wybierzemy. Diabeł tkwi w szczegółach, czyli kierowcy, jego wehikule i serwowanym żarciu.
  • Mimo standaryzacji ceny trzydniowej wycieczki mogą się znacznie różnić – od 600 do nawet 1500 boliwianów (tak jest np. w jednej z najpopularniejszych firm Red Planet). Rozsądną ceną jest 750-800 BOB-ów.  My za swoją zapłaciliśmy 830 BOB-ów od osoby.  W naszej grupie była dziewczyna, która zapłaciła 750, ale była też para z Portugalii, którą skasowali 1200/os. 
  • Różnice w cenie wynikały stąd, że każdy organizował ją przez inne biuro podróży (my – przez hostel Kory Wasi). Najmniej zapłaciła dziewczyna, która dotarła do źródła, czyli agencji Extreme Tours, bezpośredniego organizatora wyprawy.
  • Oprócz tego finansowego zgrzytu i jakości posiłków ostatniego dnia (naleśniki z plastiku, niedogotowany ryż z tuńczykiem z puszki, a wszystko lodowate po nocy w bagażniku) byliśmy z wycieczki i naszego niezwykle ostrożnego kierowcy (Jose) bardzo zadowoleni i Extreme Tours spokojnie mogę polecić.

A wycieczka z grubsza wygląda tak:

Dzień 1 (start ok. 10-10:30):

Pierwszy przystanek to cmentarzysko pociungów, kilka minut drogi od centrum Uyuni. To zbiór wraków lokomotyw i składów pociągowych sprzed kilkudziesięciu lat oraz dowód na to, że Boliwia miała kiedyś mocarstwowe ambicje komunikacyjne.

Colchani – wioska z turystycznym barachłem (tym samym, które można dostać wszędzie w Boliwii czy Peru) oddalona o jakieś 7 km od Uyuni. Strata czasu, warto zgadać się w grupie i poprosić kierowcę o ominięcie tego punktu.

Pustynia solna – czyli wiadomo, gwóźdź programu. Spędza się tu kilka godzin. Atrakcjami, oprócz samej największej na świecie pustyni solnej, jest m.in. strefa, gdzie sól wydobywa się w celach przemysłowych, pomnik rajdu Dakar, pierwszy na świecie hotel solny, który teraz jest comedorem i miejscem pierwszego posiłku dla wszystkich odwiedzających Salar turystów oraz taki punkt obok hotelu, gdzie można zatknąć swoją flagę czy co tam się chce na maszcie (że na pustyni zazwyczaj wieje dość mocno, to też świetne miejsce do robienia efektownych zdjęć). Przez kilka godzin szwendania się po pustyni, która jest tak wielka, że zupełnie nie odczuwa się obecności w bliskiej okolicy dziesiątek innych wycieczek, można się bawić w robienie zdjęć z wykorzystaniem perspektywy (co nie jest tak proste, jak sądziłem), a na koniec – podziwiać zachód słońca nad solnym stepem.

Isla de los Pescados (Isla Incahuasi) – pośrodku pustyni znajduje się „wyspa”, na którą wstęp kosztuje 30 boliwianów. Rosnące na niej kaktusy sięgają nawet 10 metrów.

Nocleg w hotelu solnym San Juan – nie wiem, czy to jest standard, czy też kwestia zależna od agencji, ale wbrew zapowiedziom innych spotkanych po drodze podróżników, pierwszą noc spędziliśmy w więcej niż przyzwoitych warunkach. Nasz solny Hostal Los Lipez był bardzo ładny, było w nim ciepło i prądu pod dostatkiem. Gorący prysznic możliwy za 10 BOB-ów.

Dzień 2 (pobudka ok. 8):

Czyli ze śnieżnobiałego krajobrazu przenosimy się do takiego pełnego skał, piasku, lagun, gór i wulkanów (a bywa, że i – jak w naszym przypadku – śniegu).

Najbardziej charakterystyczne elementy tego dnia to Laguna Colorada, czyli zabarwione na bordowo (od żyjących w nim alg) słone jezioro, gdzie można spotkać piękne, różowe jak jasna cholera, flamingi, oraz Arbol de Piedra, czyli skała, która, jak się dobrze przypatrzeć, przypomina drzewko (drzewko „rośnie” pośród innych, nie mniej imponujących, skał). 

Laguna Colorada to pierwsza atrakcja na terenie Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa, na teren którego wstęp jest płatny (150 BOB dla zagranicznych turystów, 30 dla Boliwijczyków).

Drugą noc spędza się już w miejscu, które w pełni odpowiada historiom z drogi. Miało być basic i zimno i było. Nawet bardziej niż zakładałem (ale i tak nie tak bardzo, jak być może w lipcu, gdzie temperatura potrafi wykręcić -20°C). W wiosce, w którym mieszczą się miejsca noclegowe, bez problemu można dostać coś mocniejszego na rozgrzewkę (albo zimne piwo). Hotel zapewnia grube koce, niemniej dobry śpiwór jest niezbędny. Gorący prysznic jest możliwy po uiszczeniu 15 BOB-ów.

Dzień 3 (pobudka ok. 4:30):

Standardowo rano odwiedza się trzy miejsca: gejzery, gorące źródła (w których można się wykąpać, więc na wyprawę warto wziąć strój kąpielowy) oraz Lagunę Verde (czyli zieloną – kolor od licznych ciężkich metali znajdujących się w wodach jeziora). Potem następuje kilkugodzinna droga powrotna do Uyuni albo do granicy z Chile (zależnie od wybranej opcji), skąd można dostać się do Pedro de Atacama (autobus odjeżdża ok. 9:30-10). Na granicy boliwijscy celnicy zwyczajowo kasują cię 15 boliwianów.

Opcja z transferem do Chile jest dodatkowo płatna, a jednocześnie traci się „pomniejsze” atrakcje, czekające w drodze powrotnej do Uyuni (wraca się inną trasą niż się przyjechało), więc zasadniczo wychodzi, że za tę samą cenę dostaje się mniej. 

Cholitas wrestling

  • Walki cholitas odbywają się dwa razy w tygodniu (czwartek o 18:30 i niedziela o 16:00). O ile w weekend większość publiki stanowią Boliwijczycy, o tyle w czwartki w Ceja El Alto (gdzie odbywają się gale) na widowni można spotkać prawie samych obcokrajowców.
  • Najłatwiejszym sposobem obejrzenia show jest skorzystanie z oferty agencji lub hostelu, w którym się zatrzymaliśmy. Taka wycieczka powinna kosztować ok. 85 boliwianów od osoby (w cenie: transport w obie strony, bilet wstępu, napój, popcorn, minipamiątka oraz możliwość fotki z cholitas).
  • Na miejscu przebywa się ok. dwóch godzin. Walki cholitas odbywają się na początku, potem na niby biją się już faceci.
  • Do Ceja El Alto można też dotrzeć na własną rękę taksówką albo transportem miejskim (do El Alto dojeżdża mi teleferico – kolejka linowa) i kupić bilet przy wejściu (jak standardowy, czyli nie turystyczny, widz) za ok. 50 boliwianów. Podobno El Alto nie jest zbyt bezpieczną dzielnicą, dlatego zasadniczo tej opcji się nie poleca. Niemniej, przebywając tam, żadnego zagrożenia nie czułem (choć to w kontekście moich wcześniejszych przejść jakoś specjalnie miarodajne nie jest ;)), a okolica, w której mieści się ring, sprawiała bardzo zwyczajne i przyjazne wrażenie.

Coroico

  • Do Coroico bez problemu można dostać się transportem publicznym. Collectivo odjeżdżają co kilkanaście minut z dworca Minasa Terminal de Buses przy Av. Ramiro Castillo. Nie ma rozkładu – busik odjedzie, jak będzie komplet pasażerów. Trasa jest malownicza!
  • Bilet powinien kosztować ok. 20 boliwianów od osoby. Droga zajmuje ok. 2,5 h.
  • W Coroico spaliśmy w hostalu Kurmi niedaleko głównego placu (stojąc tyłem do kościoła, trzeba wejść w pierwszą uliczkę po lewej stronie i zejść schodami kilkanaście metrów). Za piękny, przestronny pokój z prywatną łazienką płaciliśmy 130 boliwianów. Śniadanie nie było wliczone w cenę.
  • Po przeciwnej stronie placu znajduje się Comedor Vegetariano Almendra, gdzie można zjeść w miłej atmosferze pyszne menu del dia za 19 BOB-ów.
  • Coroico jest przecudnie położone i stanowi świetną bazę wypadową na dłuższe i krótsze górskie trekkingi. Można też stąd dotrzeć do Rurrenabaque – stolicy boliwijskiej Amazonii.

Sucre

  • Droga do Sucre nie należy do najprzyjemniejszych (kręta i wyboista górska droga), dlatego 12 nocnych godzin, jakie dzielą konstytucyjną stolicę Boliwii od La Paz zdecydowaliśmy się przejechać na pokładzie autobusu firmy El Dorado, gdzie za 150 boliwianów od osoby dostaje się do dyspozycji fotel typu full cama, czyli taki co rozkłada się jak szalony i można na nim spać jak w regularnym łóżku. crazyyy!
  • Spaliśmy w hospedaje Cadena (kilka przecznic od Plaza de Armas). Za noc w pokoju bez łazienki i bez śniadania płaciliśmy 80 boliwianów.
  • Stołowaliśmy się na położonym niedaleko mercado, gdzie za 10 BOB-ów można zjeść dwudaniowy życiowy (czyli czasem smaczny, a czasem mniej), posiłek (z napojem w cenie :).

 

Komentarze

TAG
PODOBNE WPISY

Zostaw komentarz